To, że ukaże się on 1 października, wiadome było od tygodnia. Naiwnie liczyłem, że pojawi się rano, aby wszyscy mieli szansę choćby go przejrzeć. Zupełnie nie wiem, dlaczego byłem przekonany, że bank z giełdowej pierwszej ligi również rano poda ostateczne parametry emisji, czyli jej wielkość, liczbę praw poboru potrzebnych do kupienia jednej nowej akcji i cenę emisyjną. Te informacje pomocne byłyby inwestorom w podjęciu decyzji, czy sprzedawać lub kupować akcje PKO BP w czwartek, czyli ostatnim dniu, w którym papiery były notowane z prawem poboru.
Komunikat giełdowy z parametrami emisji ogłoszony został jednak dopiero w czwartek późnym wieczorem. Żeby było ciekawiej, na stronie internetowej banku przez jakiś czas nie było prospektu, był za to już dostępny na stronie warszawskiej giełdy. Z ciekawości sprawdziłem właściwości pliku zawierającego elektroniczną wersję prospektu. I jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że został stworzony 30 września wieczorem. To zaś oznacza, że mógł był opublikowany w czwartek rano. Tym bardziej że dokument nie zawiera informacji o wielkości emisji i cenie akcji.
Późnowieczorna publikacja parametrów emisji nie przynosi chluby ani zarządowi banku, ani radzie nadzorczej, ani nie świadczy dobrze o bankach doradzających przy transakcji. Dlaczego? Bo – jak zapisano w prospekcie – cena emisyjna miała zostać oznaczona przez radę nadzorczą na podstawie rekomendacji zarządu w uzgodnieniu ze współprowadzącymi księgę popytu. Skoro cenę opublikowano nie rano, tylko późno wieczorem, to można wnosić, że rano jeszcze nie była znana. Nie potrafię zrozumieć dlaczego.
Od razu dodam, że tłumaczenia zarządu PKO, że wszystko było dla dobra inwestorów, w tym amerykańskich, nie przekonują mnie zupełnie. Wszak gdy dane ujawniono, spali inwestorzy w Tokio. Nie ja jeden byłem zdziwiony działaniami władz PKO. Powody tak późnej publikacji prospektu emisyjnego chciałaby też poznać Komisja Nadzoru Finansowego.
Reklama