Nierównowagi mogą się pojawić w różnych miejscach: na rynku akcji, nieruchomości, pracy, kredytu. Narastanie nierównowagi to długotrwały proces, zwykle znajduje się rzeszę argumentów dlaczego np. długotrwały wzrost cen danego aktywu jest uzasadniony. Typowym sygnałem „przegrzania” na rynku jest wszechobecność i pewność przekonania, że wzrosty te trwały będą w nieskończoność.
Zauważmy, że największą nierównowagą przed kryzysem finansowym był rekordowo wysoki deficyt na rachunku obrotów bieżących USA. Z całą serią naukowych uzasadnień. Najbardziej znanym z nich była teza, że mamy do czynienia z nowym porządkiem na świecie, gdzie Amerykanie kupują chińskie towary, które na kredyt finansowane są przez chiński rząd skupujący amerykańskie obligacje. Dodatkowym wyjaśnieniem dla trwałości tej nierównowagi był tzw. saving glut, czyli nadwyżka oszczędności w krajach rozwijających, która musiałaby być gdzieś inwestowana. I była: w Stanach Zjednoczonych. Znaczna część amerykańskiej konsumpcji była na kredyt. Po głębokim spadku cen mieszkań i utracie pracy przez prawie 9 mln Amerykanów nastąpiło głębokie dostosowanie – Amerykanie zaczęli oszczędzać i mniej wydawać. Zmniejszenie tej nierównowagi było bardzo kosztowne i bolesne.
Podobnie na rynku bankowym. Przed upadkiem Lehman Brothers kredyt był dobrem o praktycznie nieograniczonym dostępie. Podobnie płynność na rynku finansowym. Po 15 września 2008 r. okazało się, że jest inaczej. Banki, które były nadmiernie zlewarowane, czyli miały za dużo kredytów w stosunku do stabilnych źródeł finansowania, popadły w tarapaty. A jeden wielki bank upadł. Okazało się, że nierównowaga na rynku bankowym w niektórych przypadkach przybrała skalę, która była nie do utrzymania w dłuższym okresie. Jak wiadomo, skrajnym przykładem była Islandia, gdzie relacja kredytów do depozytów wynosiła 400 proc.! Na Węgrzech 170 proc. w szczycie, a w Polsce 120 proc. 120 proc. na tle innych krajów nie wygląda odstraszająco, ale i tak te brakujące 20 proc. siłą rzeczy stanowiły problem dla sektora bankowego. Od tego czasu trwa proces delewarowania, czyli ograniczanie skali kredytowania, tak by wskaźnik relacji kredytów do depozytów był jak najbliżej 100 proc. I ten proces trwa, ale jest bolesny. Szczególnie w tych krajach, gdzie boom kredytowy był największy. Bo zarówno firmy, jak i konsumenci przyzwyczaili się żyć z łatwo dostępnym i relatywnie tanim kredytem.
Bez łatwego kredytu nie byłoby oczywiście eksplozji cen nieruchomości. Jak głębokie były nierównowagi na tym rynku, najlepiej obrazuje skala spadku cen nieruchomości w okresie kryzysu. W USA w przeciągu dwóch lat ceny nieruchomości spadły od swego szczytu o 30 proc., w Wielkiej Brytanii o 13 – 15 proc., w Irlandii o około 30 proc., a w Polsce 5 – 7 proc. Może zaskakiwać relatywnie niewielki spadek cen w Polsce, ale proszę pamiętać, że mówimy o cenach średnich dla kraju i o tym, że rynek nieruchomości w Polsce nie zdążył się przegrzać. Ale gdyby nie kryzys, jeszcze dwa lata takiego wzrostu jak przed kryzysem i bylibyśmy bliżej korekty amerykańskiej. Jak niebezpieczna jest nierównowaga na rynku nieruchomości, najlepiej obrazuje ostatni kryzys, który rozpoczął się właśnie od tego segmentu rynku.
Reklama
Dzisiaj najważniejszym zadaniem zarówno dla NBP, jak i dla rządu w przyszłości jest monitorowanie nierównowag w gospodarce i niedopuszczenie do ich powstawania. Nie jest to łatwe zadanie. Ale koszty tego typu działań są znacznie mniejsze niż sprzątanie po kryzysie.