„Obserwator Finansowy”: Dlaczego, mimo wzrostu produkcji, spadek bezrobocia w Polsce wciąż nie wykracza poza zmiany sezonowe?

Ryszard Bugaj: Mamy stały wzrost wydajności pracy mniej więcej na poziomie 3 proc. rocznie. Dlatego jeśli wzrost PKB nie przekracza 3 proc., bezrobocie musi rosnąć. Dzieje się to trochę niezależnie od rozmiarów produkcji. Dlatego w ostatnich dwóch latach mieliśmy do czynienia ze wzrostem liczby bezrobotnych mimo nieustannego, chociaż wolniejszego niż w latach poprzednich, wzrostu produkcji.

Na razie niemal cały wzrost gospodarczy w Polsce zawdzięczamy eksportowi. Bez istotnej poprawy sytuacji na rynku pracy nie ruszy popyt wewnętrzny, bez którego nie mamy szans na powrót do rozwoju gospodarczego sprzed kryzysu. Nie wydaje się Panu, że to trochę zamknięte koło?

Istotnie. Ale sytuacja będzie się stopniowo poprawiać. Po pierwsze w przedsiębiorstwach nie ma już rezerw pracy, które – w spadku po okresie komunistycznym – pozostawały jeszcze w latach 90. Dziś wzrost produkcji, jeśli nie jest bezpośrednio związany z inwestycjami i wzrostem wydajności, musi pociągać za sobą wzrost zatrudnienia. Coraz większy udział w tworzeniu PKB mają także usługi. Tu wydajność nie rośnie tak szybko jak w przypadku działalności produkcyjnej. W edukacji, w ochronie zdrowia, ale też np. w restauracjach i hotelach nie można liczyć na znaczący wzrost wydajności. Dlatego wzrost popytu na te usługi będzie się przekładał na wzrost popytu na pracę.

Reklama

Natomiast jeśli wzrost gospodarczy w Polsce będzie się dokonywał głównie poprzez inwestycje zagranicznych, to wzrost popytu na pracę będzie relatywnie mały. Inwestorzy mają wysoko wydajne technologie, pochodzące z krajów rozwiniętych, gdzie relacja cen pracy i kapitału jest korzystna dla pracy, i będą te nisko pracochłonne technologie przynosić do Polski. Spójrzmy choćby na działalność hipermarketów. Zatrudnienie w takim sklepie w Niemczech i w Polsce jest podobne, tymczasem płaca pracownika niemieckiego jest pewnie trzy razy wyższa niż polskiego.

Płace także mają istotny wpływ na poziom konsumpcji. Tymczasem po okresie szybkiego wzrostu i tu mamy stagnację. Przeciętne wynagrodzenie w Polsce w ciągu roku wzrosło o 3,3 proc. Zsumowanie wzrostu wydajności, o którym Pan wspomina, i inflacji oznacza, że de facto był on ujemny. Czy zgadza się Pan ze stwierdzeniem, że deregulacja rynku pracy osiągnęła już taki poziom, że znów rządzą na nim pracodawcy?

Nie jestem przeciwnikiem deregulacji generalnie, ale uważam, że poziom regulacji powinien być dostosowany do poziomu rozwoju gospodarki, do struktury i poziomu zatrudnienia. Trzeba tu zachować równowagę. Nie chodzi o maksymalizację deregulacji, tylko o optymalizację rynku pracy. Powinien być on optymalnie elastyczny, a nie maksymalnie elastyczny. Ma to ogromne znaczenie dla zachowania stabilności gospodarczej.

Rynek całkowicie zderegulowany powoduje, że pracodawcy, chroniąc swój zysk, ograniczają zatrudnienie natychmiast, gdy następuje spadek popytu na ich produkty czy usługi. W ten sposób działają procyklicznie, bo powodują dalszy spadek popytu. Ten przecież bardziej kreowany jest przez dochody wzięte z wynagrodzeń, niż pochodzące z zysku.

Te procesy mają przy tym swoją inercję i kiedy tendencja recesyjna na dobre zakorzeni się w gospodarce, bardzo trudno się jej pozbyć.

Jednym z powodów, dla których Irlandia tak ciężko przechodzi obecny kryzys, jest prawdopodobnie to, że ma bardzo elastyczny rynek pracy.

Polski rynek pracy jest już dość mocno zderegulowany. To zdecydowanie nie jest taki rynek jak był w latach 90. Bardzo duża jest liczba pracujących kontraktowo w szerokim rozumieniu tego słowa. Dlatego przestrzegałbym przed dalszą, totalną deregulacją.

Pełny wywiad z prof. Bugajem: Wzrost wydajności pracy hamuje spadek bezrobocia