To, co mnie jednak uderzyło to reakcja amerykańskich szkół biznesowych na trendy, które zidentifykowaliśmy.

Pierwszy z nich jest wymowny: kiedy FT rozpoczęło publikację rankingu studiów MBA w 1999, 20 z 25 najlepszych szkół mieściło się w USA, zaś pięć pozostałych w Europie; tymczasem w 2010 w czołowej 25-tce znajduje się zaledwie 11 amerykańskich szkół, podczas gdy pozostałe 11 to szkoły europejskie, a kolejne trzy - azjatyckie.

Druga zarysowująca się tendencja to spadek zwrotu z inwestycji - rozumianego jako wzrost zarobków w okresie pięciu lat od przystąpienia do programu - w studia MBA w USA.

W rankingach FT z lat 2000-2003 absolwenci 20 z 25 najlepszych szkół odnotowywali średnio przynajmniej 150-procentowy wzrost uposażenia przez ten pięcioletni okres.
Dzisiaj żaden absolwent amerykańskich szkół w rankingu FT nie może liczyć na wyższy niż 131-procentowy wzrost wynagrodzenia (Yale).

Reklama

Są dwa powodu takiego stanu rzeczy. Studenci rozpoczynający obecnie kursy MBA w najlepszych amerykańskich szkołach mają identyczną pozycję zawodową, jak ich poprzednicy - takie same kwalifikacje i zajmowane stanowiska.

Zarobki zgłaszane przez każdego badanego po przystąpieniu do MBA zwiększają się rzecz jasna rokrocznie o kilka punktów procentowych. Jednakże, trzy lata po ukończeniu studiów nie rosną już one w tym samym tempie, a w niektórych przypadkach wręcz spadają.

Na przykład, w rankingu FT z 2003 ci amerykańscy studenci, którzy podawali swe zarobki przed i po kursie, zarabiali średnio blisko 125 tysięcy dolarów trzy lata po uzyskaniu dyplomu. Siedem lat później, ich młodsi koledzy, którzy wzięli udział w rankingu 2010, zarabiali 121.532 dolarów.

Problem jest tym większy dla amerykańskich szkół, iż wiele z nich podnosiło w tym okresie swe czesne o 4 czy 5 punktów procentowych każdego roku, jeszcze bardziej zaniżając korzyści czerpane przez absolwentów i pozostawiając ich z zadłużeniem pomiędzy 50 a 100 tysięcy dolarów w momencie ukończenia kursu.

Pieniądze to niejedyny powód, dla którego szkoły z USA spadają w rankingu FT. Oprócz postępów w karierze absolwentów szkół biznesowych, FT ocenia również kreatywność i poziom naukowy szkół oraz doświadczenie międzynarodowe, jakie zdobywają studenci.

Kryteria te są brane pod uwagę, gdyż kiedy FT rozpoczynało sporządzanie swego rankingu ponad 10 lat temu, szkoły z USA starały się być mniej amerykańskocentryczne, zaś europejskie próbowały dostosować swój poziom naukowy do instytucji zza oceanu.

Zestawienia z 2010 roku pokazują, że podczas gdy europejskie i azjatyckie szkoły biznesowe zdołały dostać się do pierwszej ligi - 3 z 11 najlepszych szkół znajduje się w Europie lub Azji - żadnej szkole amerykańskiej nie udało się podważyć europejskiego prymatu w zakresie umiędzynarodowienia studentów i kadry.

Co więcej, absolwenci szkół biznesowych z USA nie mają okazji nabyć międzynarodowego doświadczenia ani nie są międzynarodowo mobilni w takim stopniu, jak ich koledzy z innych części świata. Właściwie tylko jedna amerykańska szkoła w rankingu, Thunderbird School of Global Management, podaje, że ponad połowa jej studentów pochodzi spoza USA (53 procent), a tylko w Columbia Business School ponad połowa kadry to zagraniczni nauczyciele.

Jak odniosły się do tego amerykańskie szkoły biznesowe? Opinie były wyraźnie podzielone - dane te zdecydowanie zaniepokoiły niektórych. Inni jednak w ogóle się nimi nie przejęli.
Jeden z profesorów ujął to następująco: "Dobrze jest mieć alternatywny obraz rynku."

Della Bradshaw jest redaktorem działu edukacji biznesowej Financial Times