Wizyta prezydenta Chin Hu Jintao w Waszyngtonie przebiegała w atmosferze przyjaźni i zrozumienia. Przywódca Chin przywiózł nawet prezenty – warte 45 miliardów dolarów kontrakty na zakup między innymi 200 samolotów Boeinga. Prezydent Obama zaklinał rzeczywistość, dowodząc, iż przyjazne relacje opłacają się obu stronom. Konflikt jest więc niepotrzebny i szkodliwy.
Powiązania między potęgami są tak ścisłe, że brytyjski historyk Niall Ferguson wymyślił określenie „Chimeryka” na oddanie tego, jak głęboko sięgają. Związek ten można nawet uznać za patologię. W języku polskim jego naturę dobrze oddaje stare porzekadło „złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Chiny zalewają USA tanimi produktami, wypompowując z tego kraju miliardy dolarów, ale w zamian skupują jego obligacje skarbowe i finansują deficyt budżetowy. Rośnie wprawdzie nierównowaga w wymianie handlowej, ale Waszyngton nie chce uderzyć w Pekin choćby cłami zaporowymi, bo mógłby on w odwecie przestać kupować papiery dłużne USA. Władze chińskie są za to zainteresowane rozwojem Ameryki, bo jej sukces gwarantuje im zbyt na towary, a co za tym idzie rozwój kraju, który z kolei daje pewność, że nie dojdzie do buntu społecznego przeciw panowaniu komunistów. Słowem Chimeryka pełną gębą.
Elementem składowym i koniecznym tego związku była praktykowana jeszcze do niedawna polityka nierzucania się w oczy sformułowana przez Deng Xiaopinga pod koniec lat 70. Polegała na tym, by nie wchodzić w drogę Stanom Zjednoczonym, nie budować swojej strefy wpływów, nie wdawać się w spory natury prestiżowej z mocarstwami, a siły i środki skupiać na rozwoju kraju. Na zachodzie odbierano ją jako pokorę albo przejaw słabości, tymczasem była to taktyka przyczajonego smoka. Bestia tuczy się, obrasta w mięśnie i ryczy dopiero wtedy, gdy poczuje się na tyle silna, by stawić czoła wrogowi.
Reklama
Kryzys, który wybuchł w 2008 roku, na tyle osłabił Amerykę w oczach jej chińskiego partnera, że w kręgach akademickich i politycznych Pekinu zaczęto wręcz uznawać Stany Zjednoczone za potęgę schyłkową. Kryzys tak sponiewierał Waszyngton, że przyczajony smok poczuł się silny i ryknął. Tym samym ognistym wydechem unicestwił Chimerykę.
Na spotkaniu prezydentów Stanów Zjednoczonych i Chin nie unikano rozmów o tym, co dzieli obie potęgi. Waszyngtonowi przeszkadza stosunek chińskich władz do praw człowieka, zaniżony o 20 – 30 proc. kurs juana, dyskryminowanie firm amerykańskich inwestujących w Państwie Środka, rosnący deficyt w wymianie handlowej. Pekin sprzeciwia się z kolei dostawom amerykańskiej broni dla Tajwanu i wzmacnianiu wojskowej obecności Ameryki w Azji Wschodniej.
Widzimy jednak tylko czubek góry lodowej. Istotą relacji amerykańsko-chińskich nie są bowiem deficyty handlowe czy kursy walutowe, ale to że oba państwa ustawiają się w pozycji konfrontacyjnej. Ich interesy pozostają na tyle sprzeczne, iż suną na kurs kolizyjny i nie zmienią tego pokojowe polityki kolejnych prezydentów jednej lub drugiej strony.
W dodatku od dwóch lat Pekin stał się niebywale asertywny w polityce zagranicznej, porzucił zasadę Denga, teraz otwarcie mówi, czego chce i potrafi podeprzeć żądania ruchami militarnymi. Z budżetem sięgającym 100 miliardów dolarów rocznie armia chińska rozbudowuje się do wojny z Ameryką. Co nie oznacza, że kiedykolwiek do niej dojdzie, ale kierunek rozwoju sił zbrojnych został jasno określony.
W tygodniach poprzedzających przyjazd prezydenta Hu do Waszyngtonu pojawiły się dwie ciekawe informacje, a właściwie wyreżyserowane przecieki. Pierwsza wyszła z amerykańskich źródeł wywiadowczych. Chiny mają już zaawansowaną technologicznie rakietę balistyczną typu ASBMs (Anti-ship ballistic missiles), czyli pocisk mogący razić na duże odległości amerykańskie lotniskowce, w ciągu najbliższych lat wejdzie on do wyposażenia armii. Oznacza to, że w razie konfliktu – przynajmniej w jego pierwszej fazie przed nalotami na chińskie instalacje – flota USA będzie musiała trzymać się w odległości 3000 mil od wybrzeży Azji. W zasięgu rakiet znajdzie się nawet baza morska na wyspie Guam, kluczowa dla obrony Pacyfiku.
Kolejna niespodzianka spotkała sekretarza obrony USA Roberta Gatesa podczas wizyty w Pekinie. Agencje poinformowały o locie chińskiego samolotu szturmowego niewidzialnego dla radarów, jego zdjęcie obiegło światowe media. Jeśli dodamy do tego prace Chin nad radarami ponadhoryzontalnymi i satelitarnym nakierowywaniem rakiet, widać wyraźnie, że amerykańska flota Pacyfiku, dotąd absolutnie dominująca w regionie, ma powody do zmartwienia. Podobnie zresztą jak Ameryka w ogóle. Chiny bowiem koncentrują się na wypracowaniu możliwie najskuteczniejszego uderzenia w najsłabsze punkty amerykańskich sił zbrojnych, czyli satelity i sieć komputerową. Przeprowadziły na przykład udaną próbę z wyniesieniem na orbitę rakiety niszczyciela satelitów, a chińscy hakerzy na usługach rządu uchodzą za najlepszych w świecie.
Ameryka nie pozostaje Chinom dłużna. Kontrując poczynania Pekinu, dozbraja i reorganizuje tzw. pierwszy łańcuch wysp, czyli linię obrony ciągnącą się od Japonii poprzez Okinawę, Tajwan do Filipin. Tajpej dostanie sprzęt wojskowy, głównie samoloty, za niemal 6,5 miliarda dolarów. Japonia z kolei ogłosiła, że przesuwa wojska z północy kraju, gdzie zajmowały pozycje do ewentualnej wojny z Rosją, na południe – naprzeciw Chin. A pod pretekstem zastraszania Korei Północnej amerykańskie okręty penetrują Morze Żółte, dokładnie w okolicy bazy jednej z chińskich flot w Qingdao.
Wszystkie te ruchy nie wyglądają na oczyszczanie pola pod obustronnie korzystną wymianę handlową, które zniweluje napięcia. Biznes to jedno, a strategiczne potrzeby – drugie. Potęga ekonomiczna pociąga za sobą potęgę militarną i polityczną. Wszystkie trzy wzmacniają się wzajemnie, a Pekin przyjął najwyraźniej gradację budowy swojej pozycji w świecie. Najpierw rozwój kraju i wypracowanie niebotycznej rezerwy walutowej, potem stworzenie nowoczesnej siły militarnej, na koniec wreszcie wzmocnienie polityczne. Pierwszy etap zaczął się pod koniec lat 70. za Denga, drugi na przełomie lat 90. XX wieku i początków XXI wieku, a trzeci na 17. Kongresie Komunistycznej Partii Chin, gdy sekretarz generalny i prezydent kraju Hu Jintao zapowiedział wykorzystanie miękkiej siły do umocnienia pozycji państwa.
Chiny rzucają wyzwanie Ameryce na światowych rynkach, wschodnim Pacyfiku, w cyberprzestrzeni, a nawet w kosmosie. Ustawiają się coraz bardziej w pozycji Związku Radzieckiego z czasów zimnej wojny i tak też zaczynają być postrzegane w USA. Amerykańscy stratedzy uznają Pacyfik za najważniejszy region dla amerykańskich interesów i najbardziej prawdopodobne pole ewentualnej przyszłej wojny światowej. Chiny mogą się jednak poważnie przeliczyć w swoich rachubach, podobnie jak ZSRR. Jeśli chodzi o parametry istotne dla rozwoju długoterminowego – choćby demografię, innowacyjność, dostęp do surowców – Stany Zjednoczone biją je na głowę. I tak będzie w przyszłości.
ikona lupy />
Andrzej Talaga / DGP
ikona lupy />
Istotą relacji amerykańsko-chińskich jest to, że zarówno politycznie, jak i militarnie oba kraje ustawiają się w pozycji konfrontacyjnej. I nie zmienia tego pokojowa polityka kolejnych prezydentów w Pekinie i Waszyngtonie Fot. Reuters/Forum / DGP