Ale to da się wyrównać za pomocą odpowiednich zmian po stronie fiskalnej. W takich warunkach można było prowadzić politykę stabilizującą koniunkturę w strefie euro.
Jak to wygląda dzisiaj? Z jednej strony mamy kraje PIIGS, które są w recesji, z drugiej są Niemcy rozwijające się najszybciej od 20 lat. A przy tym polityka pieniężna prowadzona przez EBC wcale nie jest dostosowana do przeciętnej sytuacji w unii walutowej, tylko dostosowana do potrzeb krajów w kryzysie, czyli stopy procentowe banku centralnego są na poziomie bliskim zeru. Ale to niestety nie działa, bo o restrykcyjności polityki pieniężnej świadczy cała krzywa dochodowości, a oprocentowanie obligacji krajów PIIGS sięga od 4 do 8 proc., czyli jest wysokie. Za to krzywa dochodowości Niemiec jest na rekordowo niskim poziomie około 2 proc., co jeszcze bardziej rozpędza już przegrzaną gospodarkę. Gdyby Niemcy miały jeszcze swoją walutę – markę – to jej silna aprecjacja działałaby stabilizująco na koniunkturę. Ale ponieważ euro jest słabe z powodu ryzyka bankructwa krajów PIIGS, Niemcy dostają jeszcze dodatkowego przyspieszenia eksportowego. Gdyby to dotyczyło USA, to problem byłby mniejszy, bo ludzie ze stanów w recesji przenieśliby się szybko do stanu, który szybko się rozwija. Ale w Europie Hiszpanie ani Irlandczycy nie przeniosą się do Niemiec. A polityka fiskalna jest już zupełnie bezsilna, co więcej, kraje PIIGS mają tak wielkie deficyty, że muszą je szybko ograniczać, pogłębiając lub przedłużając recesję.
Zbyt luźna polityka pieniężna w przeżywających boom gospodarczy Niemczech i zbyt wysokie stopy procentowe (mierzone krzywą dochodowości) w krajach PIIGS pogrążonych w recesji oraz polityka fiskalna, która działa odwrotnie, niż powinna – taka sytuacja jest na dłuższą metę nie do utrzymania. W końcu Niemcy odczują silną presję płacową oraz inflacyjną i zmuszą EBC do zmiany polityki pieniężnej, co będzie pocałunkiem śmierci dla krajów zadłużonych maruderów. Na dodatek wcześniej kraje PIIGS mogą nie wytrzymać kombinacji wysokich stóp procentowych, cięć wydatków i podwyżek podatków i niektóre z nich zbankrutują.
Reklama
Ale wstrząsy mogą przyjść również spoza strefy euro. Trwają wojny walutowe, bo kraje rozwijające nie akceptują napływu dolarów wydrukowanych przez Rezerwę Federalną. W swojej książce z 2007 r. o globalizacji pokazywałem wyniki teoretycznych modeli wskazujące, że jeżeli jeden duży bank centralny prowadzi nieodpowiedzialną politykę, to może zdestabilizować całą gospodarkę światową. Trzy lata później obserwujemy to w praktyce. Znowu narastają globalne nierównowagi.
Popyt szybko rosnących rynków wschodzących generuje silny wzrost cen surowców i żywności. Banki centralne odpowiedzą na ten wzrost cen żywności wyższymi stopami procentowymi, szczególnie w krajach o dużym udziale żywności w koszyku konsumpcyjnym, czyli właśnie w krajach rozwijających. Ale wyższe stopy procentowe powodują, że te waluty stają się bardziej atrakcyjne i zaczyna napływać jeszcze więcej kapitału, co nasila wojny walutowe.
Niestety, dzisiaj nie widać, jakie mechanizmy interwencji rządowej mogłyby przerwać narastanie opisanych nierównowag w strefie euro i na świecie, z pewnością protekcjonizm nie jest taką metodą. Dlatego w pewnym momencie zaczną działać siły rynkowe. Kilka krajów z grupy PIIGS musi zrestrukturyzować zadłużenie, wysoka inflacja musi obniżyć poziom realnego zadłużenia w krajach rozwiniętych i jednocześnie spowolnić tempo wzrostu w krajach rozwijających się. Mogą temu towarzyszyć gwałtowne ruchy kursów walutowych i indeksów giełdowych.
Traderzy mawiają, że rynek ma zawsze rację. I tak będzie tym razem. Interwencje rządów mogą tylko odsunąć ten wyrok w czasie. A czas płynie coraz szybciej.