Szef ośrodka analitycznego Stratfor George Friedman w swojej wizjonerskiej książce „Następne sto lat” przewidywał, że w połowie XXI wieku w Europie Południowej i Wschodniej zewrą się dwa mocarstwa: Polska i Turcja. Stoczą nawet wojnę o dominację nad Adriatykiem. My możemy na razie być wdzięczni amerykańskiemu analitykowi, że był dla nas tak uprzejmy, ale Turcja dziękować nie musi. W jej wypadku wizja Friedmana spełnia się co do joty. Ona nie stanie się mocarstwem, już nim jest.
W ubiegłotygodniowych wyborach parlamentarnych rządząca Turcją Partia Sprawiedliwości i Rozwoju dostała 50 proc. głosów. Zwyciężyła zdecydowanie po raz trzeci z rzędu, ponieważ Turcy – poza elitami wielkomiejskimi i armią – są zachwyceni pokojową, konserwatywną rewolucją, którą prowadzi z żelazną konsekwencją. Rozkład głosów w parlamencie pozwoli jej teraz pójść jeszcze dalej i zmienić konstytucję, choć nie obędzie się bez referendum.
Kiedy spojrzymy na Turcję sprzed dekady i dzisiejszą, trudno o większy kontrast. Rok 2000 – inflacja sięgająca 70 proc., dług publiczny – 74 proc., spadek PKB o 6 proc., rachityczna ekonomia ledwo zaspokajająca potrzeby wewnętrzne podtrzymywana przy życiu przez 18 programów pomocowych MFW, skorumpowany aparat władzy, żelazna ręka armii ciążąca na klasie politycznej, nietrwałe koalicje partii pozbawionych silnej bazy społecznej, kapitał i produkcja skoncentrowane w Istambule oraz Ankarze, wegetująca w biedzie prowincja, wojna partyzancka z kurdyjską rebelią na wschodzie, na arenie międzynarodowej niewielkie wpływy i znaczenie. Pod tą skorupą drzemała jednak potężna energia młodego społeczeństwa, które nie pasowało już do kemalistowskich struktur państwa. Wystarczyło ją wyzwolić, by niemal z pariasa Turcja stała się światowym graczem.
Reklama
Od kiedy w 2002 r. Partia Sprawiedliwości i Rozwoju przejęła władzę, zaczęła wykręcać systemowe zawory krępujące społeczną inicjatywę. Przeprowadziła wielką gospodarczą i polityczną deregulację. Przede wszystkim zachęciła Turków, by upomnieli się o własny kraj. Solą tureckiej ziemi i gospodarki nie są bowiem agnostyckie stambulskie i ankarskie elity, nie liberalno-republikańskie gazety „Hurriyet” i „Milliyet” dzierżące rząd dusz nad Bosforem, nie oficerowie dziedziczący miejsce w korpusie z ojca na syna, nie wielkomiejski biznes powiązany z politykami więzami kumotersko-korupcyjnymi. To zastygła magma. Energia kipi gdzie indziej. Na religijnej i konserwatywnej prowincji, w anatolijskich drobnych i średnich przedsiębiorstwach dławionych przez państwowe monopole, w wielodzietnych rodzinach. Energia to młodzi, ambitni ludzie, dla których w ojczyźnie brakowało perspektyw i musieli emigrować. AKP oraz jej lider Recep Tayyip Erdogan powiedzieli im: nie musicie więcej wycierać niemieckich bruków, sami możecie podnieść Turcję z kolan. Odpowiedzieli z entuzjazmem. Ataturk był dla nich ledwie mglistą ikoną przeszłości, ale już kemalistowskie regulacje jak najbardziej codzienną przeszkodą dla godnego życia.
Fala społecznych i ekonomicznych reform dała Turcji wolny rynek i przynajmniej w niektórych dziedzinach rządy prawa. Wojsko zostało zapędzone do koszar, ograniczono plenipotencję trybunału konstytucyjnego i systemu sądownictwa, które w przeszłości delegalizowały poprzedniczki partii Erdogana pod pozorem naruszania przez nie świeckości państwa, a jego samego wysłały do więzienia. Osłabienie władzy armii i sędziów wymagało jednak referendum. Ergodan wygrał je, pokazał dawnym elitom, że ludzie są z nim, nie z nimi. Pomogły mu też niemało wymagania Unii Europejskiej, szczególnie po 2005 r., kiedy rozpoczęła ona z Ankarą rozmowy o akcesji. Wprawdzie obecne władze tureckie wcale nie kwapią się do członkowstwa w UE, podobnie jak opinia publiczna, wykorzystały jednak rokowania do zreformowania państwa, zasłaniając się przed armią koniecznością zadowolenia żądań Brukseli.
A teraz Turcja roku 2011. Dług publiczny – 50 proc. PKB, inflacja – 9 proc., przewidywany wzrost gospodarczy – 5,4 proc. System bankowy jest tak zdrowy, że niemal nie odczuł kryzysu światowego, wskutek koncentracji kapitału z 79 banków pozostało 49. Największy biznes (branże: budowlana, samochodowa, tekstylna, żywnościowa) są skoncentrowane w kwitnących miastach anatolijskich Bursie, Kayseri, Konyi. Stambuł i Ankara dominują wciąż już tylko w sektorze finansowym. Tureckie firmy przodują w inwestycjach budowlanych na Bliskim Wschodzie, szczególnie w Iraku, Azji Środkowej, wchodzą dziarsko na Bałkany. Turcell (telefonia komórkowa), Calik Holding (wielobranżowy, w tym energia, komunikacja, media), Koc (transport), Enka (budownictwo), Turkish Airlines (lotnictwo) stały się rosnącymi energicznie koncernami światowymi. Lotnisko w Stambule jest silnym konkurentem dla Dubaju jako hub w połączeniach azjatyckich i afrykańskich.
Zmieniły się też kierunki aktywności gospodarczej Turcji. Dekadę temu miała ona właściwie jeden wektor – Unię Europejską, obecnie 18 proc. wymiany handlowej idzie na Bliski Wschód, a do UE 50 proc., eksport do Syrii i Iranu przewyższa łącznie eksport do Stanów Zjednoczonych, co pokazuje, skąd wzięła się między innymi wolta w tureckiej polityce zagranicznej. W imię hasła „zero problemów z sąsiadami” Ankara utrzymuje ciepłe relacje z Teheranem i do niedawna Damaszkiem, popiera Palestyńczyków, jest coraz aktywniejsza na Bałkanach (głównie Albania, Kosowo, Macedonia), jednocześnie osłabia więzy z Europą i USA, a z Izraelem – dawnym sojusznikiem – weszła niemal na ścieżkę wojenną. Mapa aktywności tureckiej pokrywa się z granicami imperium osmańskiego plus Azja Środkowa, gdzie mieszkają głównie ludy mówiące językami tureckimi. Krytycy nazywają to neoosmanizmem, władze odrzucają ten termin, ale – trzeba przyznać – mało przekonująco. – Nie możemy odrzucić pięciuset lat historii, która związała nas z tymi krajami. Turcja ma w nich swoje interesy i obowiązki – mówił w marcu podczas zamkniętego Forum Brukselskiego Egemen Bagis, główny negocjator turecki w rozmowach akcesyjnych. Można różnie interpretować jego słowa, ale fakty są faktami. Powstaje osmańska strefa wpływów.
A przyszłość? Według przewidywań Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych do 2050 roku Turcja stanie się dziesiątą gospodarką świata, jej ludność wzrośnie do 97 milionów przy niskiej średniej wieku (obecnie 29 lat). Dla porównania Rosja – 126 mln. PKB w dolarach – siegnie 3,5 bln (Rosja – 4,2 bln). Stanie się do tego czasu czołowym inwestorem na Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej, na Bałkanach, jednym z głównych w Azji Środkowej i być może na Ukrainie.
Stambuł, zatoka Złoty Róg, serce miasta, godzina 12.00. Zaczyna Sulejmanija, ogromny meczet sułtana Sulejmana. „Bóg jest wielki, wierni przybywajcie na modlitwę” – zawodzi przez głośniki muezin. Po kilkunastu sekundach włącza się niedaleki meczet Selima, potem cesarski Meczet Błękitny. W miasto idą wzmocnione megafonami słowa modlitwy. Wokół biznesowy zgiełk, panowie w garniturach, handlarze, laptopy. Kto tu jeszcze pamięta o ideałach Ataturka? Przeszłość i przyszłość harmonijnie łączą się w jedno. Coraz mniej tu miejsca na środek – republikański kemalizm. Pozostał jeszcze w ustroju państwa, jego symbolach, nazwie, ale to już tylko wydmuszka. Powróciła Wysoka Porta, jak nazywano przed wiekami osmańskie państwo. Dobrze byłoby mieć ją za sojusznika.
ikona lupy />
Andrzej Talaga / DGP
ikona lupy />
Partii Erdogana udało się wyrwać Turcję z ekonomicznego marazmu. Europejska Rada Spraw Zagranicznych przewiduje, że do 2050 roku kraj ten stanie się dziesiątą gospodarką świata i największym inwestorem w regionie Fot. Reuters/Forum / DGP
ikona lupy />
Szbko rosnące miasto Denizli na zachodzie Turcji / Bloomberg