Te dwa kraje jako jedyne ze strefy euro od początku jej istnienia wypełniały kryterium z Maastricht dotyczące deficytu sektora finansów publicznych, czyli różnicy pomiędzy dochodami a wydatkami instytucji publicznych, w tym budżetu centralnego i samorządów. Zgodnie z ustaleniami podpisanymi w sympatycznym holenderskim mieście deficyt nie może przekroczyć 3 proc. PKB danego kraju. Prześledzenie tego, co się działo z deficytami różnych państw podczas funkcjonowania strefy euro, jest zajęciem nadzwyczaj ciekawym.
>>> Czytaj też: Barroso: Europa wyjdzie z tego kryzysu znacznie silniejsza
W dobitny sposób pokazuje, ze droga do uzdrowienia może być bardzo długa. Mamy zatem liderów – Finlandię i Luksemburg, nieźle wypada też Estonia, która deficyt wyższy od 3 proc. PKB miała dawno temu, w 1999 roku, tyle że jest całkiem świeżym członkiem strefy euro. Na przeciwnym biegunie ląduje rzecz jasna Grecja, która w ciągu ostatnich dwunastu lat ani razu nie zbiła deficytu poniżej progu zapisanego w kryterium. Ale jeżeli chodzi o wielkość deficytu w konkretnym roku, absolutnym rekordzistą jest nomen omen Zielona Wyspa, czyli Irlandia, która w 2010 roku zanotowała imponujący wynik -31,3 proc.
Warto spojrzeć tez na największe gospodarki eurostrefy. Niemcy, Francja i Włochy przekroczyły limit już w latach 2001 – 2002, wróciły pod próg w latach rozkwitu koniunktury 2005 – 2007, a potem znów się zaczął klops, i to na całego. Właśnie. Zestawienie poziomu europejskich deficytów pokazuje, jakie spustoszenie w finansach publicznych poczyniło to, co się wydarzyło w latach 2008 – 2009. Krytycy polskiego rządu wytykają mu jazdę na gapę podczas kryzysu, brak radykalnych działań i liczenie na to, ze jakoś to będzie.
Tymczasem w 2009 roku na gapę zaczęła jechać cała eurostrefa, żyć za pożyczone, z tym ze długi zaczęły przyrastać w tempie zastraszającym. Jeszcze w 2008 jako całość spełniała ona kryterium z Maastricht (deficyt na poziomie 2,1 proc.), by już rok później wypaść daleko poza nawias - 6,4 proc. Co o tym zadecydowało? Kryzys finansowy i jego efekt w postaci hamowania realnej gospodarki. Były przypadki szczególne, jak Irlandia, w której bankowe tsunami stało się niezwykle dotkliwe. Tempo rozprzestrzeniania się kryzysu było zaskakująco szybkie.
Czy jednak tylko to zadecydowało, ze Europa zaczęła jechać na gapę i na dobrą sprawę trwa to do dzisiaj? Raczej nie. Przede wszystkim dlatego, ze rządy przyzwyczajonych do dobrobytu państw eurostrefy nie chciały szybko zdecydować się na ostre oszczędności w strachu przed rozliczeniem przez niezadowolonych wyborców. A nie chciały dlatego, ze nie musiały.
Zasadnicza wada europejskich rozwiązań była mglista groźba sankcji, które miały dotknąć deficytowych przestępców. I politycy się nimi niespecjalnie przejmowali. Teraz ma się to zmienić. W myśl postanowień ostatniego unijnego szczytu kary maja być nakładane szybko i automatycznie.
Gdy się ponownie spojrzy na zestawienie europejskich deficytów, trzeba to uznać za duże osiągnięcie. Europejskie życie na kredyt nie mogło trwać dłużej. I to nie agencje ratingowe robią krzywdę Włochom czy Francji, nie inwestorzy zwariowali, mniej chętnie kupując niemieckie obligacje, tylko cała euro strefa ciężko zapracowała na utratę zaufania, pogrążając się w coraz większych deficytach w ciągu ostatnich trzech, czterech lat.
>>> Czytaj też: Balcerowicz: Dobrze, że rząd ogranicza deficyt. Źle, że podnosi podatki
Niestety, na tym tle sytuacja Polski wygląda średnio. W 2010 roku zanotowaliśmy 7,9-proc. deficyt. W strefie euro gorszy wynik miały Hiszpania, Portugalia, Irlandia i Grecja, kraje piękne, ale jeżeli chodzi o stan gospodarek, będące towarzystwem mało wyszukanym. Prognozy na ten rok mówią o około 5,5-proc. deficycie. Czyli będziemy lepsi od Cypru, Grecji, Irlandii, Portugalii, Hiszpanii, Słowacji, Słowenii i – uwaga – o włos od Francji.
W przyszłym roku ma być jeszcze lepiej. Rząd deklaruje, ze zejdziemy poniżej 3 proc. deficytu, Międzynarodowy Fundusz Walutowy jest ostrożniejszy i prognozuje nam deficyt na poziomie 3,8 proc. I nie ma wyjścia, trzeba go zbijać. Zarówno u nas, jak i w pozostałych państwach Starego Kontynentu, gdyż inaczej Europejczykom nikt nie będzie chciał już pożyczać pieniędzy. No, może nie wszystkim – jakoś nikt w kontekście perturbacji finansów publicznych nie wspomina o Finlandii i Luksemburgu.