Gdy w kwietniu 2010 r. premier Viktor Orbán w spektakularny sposób doszedł do władzy, ocenił, że zdobyta przez jego Partię Obywatelską – Fidesz konstytucyjna większość jest niczym innym, jak „rewolucją przy wyborczych urnach” (fülkeforradalom).

Rzeczywiście, przez minione półtora roku można mówić na Węgrzech o prawdziwie rewolucyjnych zmianach. Ta „rewolucja” zrywa z „okresem przejściowym”, jak go oficjalnie nazwano, obejmującym lata III Republiki Węgierskiej wyłonionej w 1990 r. po obradach okrągłego stołu. Ukoronowaniem procesu jest nowa Konstytucja, która wchodzi w życie właśnie teraz, 1 stycznia 2012 r. Na początek zmienia nazwę państwa na: Węgry. Republika przestaje istnieć. Gdyby nie to, można byłoby powiedzieć, że obecne władze w Budapeszcie zrealizowały program IV RP.

>>> Zobacz też: Węgry chcą konkurować z Chinami i wzorować się na Polsce

Zabetonowanie systemu

Reklama

Dlaczego zmiana nazwy? To proste. Wynika z gorzkiej węgierskiej najnowszej historii i okrojenia terytorium państwa po I wojnie światowej, powtórzonego po II wojnie. Liczna węgierska diaspora zamieszkuje we wszystkich państwach ościennych. W dokonanej zmianie nazwy państwa przesłanie jest proste i jasne: Węgry są tam, gdzie mieszkają Węgrzy, a nie tylko tam, gdzie dyktat wielkich mocarstw nakazał im mieszkać.

Prawdziwa zmiana systemu kryje się jednak nie tyle w samej Konstytucji, ile w blisko 30 ustawach okołokonstytucyjnych (sarkalatos törvények), które na dodatek mają w sobie zapis, by można je zmienić tylko kwalifikowaną większością 2/3, co – jak wiadomo – w demokracji nie jest proste, a często po prostu niemożliwe. To dlatego krytycy obecnych władz w Budapeszcie mówią o „zabetonowaniu” obecnego systemu, a opozycyjni konstytucjonaliści powiadają, że nowo wprowadzany system jest zbudowany na czas okresu wyjątkowego.

Innymi słowy, z normalną demokracją i jej mechanizmami jest – używając języka informatycznego – niekompatybilny.

O tym, że źle dzieje się z węgierską demokracją pisał w styczniu bodaj najbardziej znany w świecie ekonomista węgierski, profesor Harvardu János Kornai. Już wtedy oceniał, że:

„System polityczny kraju niebezpiecznie zbliża się do modelu putinowskiego”.

I dodawał:

„Makiaweliczny zamiar polityczny – zdobyć władzę i długo ją utrzymać – zrealizowany został po mistrzowsku. Plan był jasny i konkretny. Przeszkody usuwano niezwłocznie i bez wahania”.

Nominaci Fideszu, rządzonego dotąd żelazną ręką Viktora Orbána, czyli tym samym kandydaci premiera, który zamienił hasło „partia to ja” na bardziej znane „państwo to ja”, kolejno obsadzali najważniejsze stanowiska w państwie – we wszystkich instytucjach, od Prezydenta Republiki począwszy, przez samorządy i media, na sądownictwie kończąc. System równowagi i kontroli, podstawa dobrego funkcjonowania demokracji, został podważony.

>>> Czytaj też: Orban przygotowuje Węgrów na najgorsze: to będzie bardzo burzliwy rok

Ostatnią niezależną od wpływu Centrum instytucją był Węgierski Bank Narodowy pod kierownictwem Andrása Simora, wybranego jeszcze w czasie poprzedniej kadencji socjalistów. O napiętych stosunkach między premierem, a szefem banku centralnego wiedział każdy. Erozja władzy tego ostatniego postępowała w związku z wprowadzeniem do odpowiednika naszej Rady Polityki Pieniężnej kandydatów premiera. Między oboma ośrodkami iskrzyło. Tym bardziej, że zmiany w ramach implementacji „rewolucji przy wyborczych urnach”, przemianowanej z czasem na „walkę o wolność” (szabadságharc), dotyczyły także gospodarki.

Pełny artykuł: IV RP w węgierskim wydaniu