50 tys. osób, które po arabskiej wiośnie szturmowały włoskie i francuskie wybrzeża, wystarczyło, by wzbudzić popłoch wśród polityków UE.
Napięcie sięgnęło szczytu o poranku, gdy rozwścieczony tłum podpalił materace w prowizorycznym ośrodku dla uchodźców stworzonym na maleńkiej włoskiej wyspie Lampedusa. Rozgoryczeni ludzie zniszczyli trzy budynki, a następnie ruszyli ulicami Lampedusy, krzycząc: „Wolność! Wolność!”. W stronę policjantów poleciały kamienie. Wkrótce jednak pojawili się oddziały interwencyjne i – niemal jednocześnie – ekipy włoskich stacji telewizyjnych. Finał bitwy o Lampedusę Włosi mogli obejrzeć w telewizji: policjanci przy pomocy pałek zagonili demonstrantów z powrotem na teren ośrodka. Do wieczora sytuacja była pod kontrolą, choć burmistrz wysepki zdążył już zażądać helikopterów i okrętów, by jak najszybciej pozbyć się uchodźców z wyspy.
Do buntu nie doszło w lutym czy marcu ubiegłego roku, gdy do Europy ruszyła fala uchodźców uciekających przed politycznym chaosem w Maghrebie. Dramatyczne wydarzenia rozegrały się przeszło pół roku później, we wrześniu – gdy świat zdążył już zająć się czymś innym.

Gorący kartofel

Reklama
„Ludzkie tsunami”, jak nazwał wielotysięczną rzeszę przybyszów ówczesny premier Silvio Berlusconi, to jednak nie tylko ludzie, którzy uciekali przed wojną. Ryzyko przeprawienia się przez morze podejmowali przede wszystkim ci, którzy liczyli na nowe życie w Europie. Z danych, które zebrali Tunezyjczycy, wynika, że trzy czwarte z 40 tys. osób, które opuściły kraj w ubiegłym roku, to ludzie młodzi: między 20. a 29. rokiem życia, głównie studenci.
Wydawałoby się, że młodość i wykształcenie to atuty. Jednak Włosi zareagowali, jakby w ich ręce trafił gorący kartofel: wręczyli 22 tys. Tunezyjczyków pozwolenia na pobyt – licząc, że większość z nich ruszy do Francji, gdzie żyje liczna tunezyjska diaspora. W odpowiedzi Paryż zagroził uszczelnieniem granicy z Włochami (de facto rozbiciem strefy Schengen) i zaczął kontrolować p ociągi wjeżdżające do Francji od strony swojego sąsiada.
Przyczyny tego konfliktu były proste: jeżeli jest państwo, które boi się imigracji bardziej niż Włochy, jest to Francja. Z opublikowanych pod koniec 2011 r. badań wynika, że 84 proc. Francuzów obawia się skutków nielegalnej imigracji. Wszystko to w kraju, w którym żyje przeszło 5,3 mln ludzi urodzonych poza granicami tego kraju, oraz 6,5 mln urodzonych już nad Sekwaną potomków imigrantów. – Problem nie tyle w ludziach, którzy chcą do nas przyjeżdżać, ile w społeczeństwie, do którego trafiają – tłumaczy „DGP” francuski socjolog Michel Wieviorka. – Jest u nas wiele rasizmu, wynikającego z obawy, że imigranci odbiorą Francuzom pracę – dodaje.
Solidarność z imigrantami należy do filarów francuskiej polityki. Z państwowych statystyk wynika, że są oni zatrudniani w rolnictwie, opiece nad dziećmi i starszymi, budownictwie i służbie zdrowia. – Model republikański: wolność – równość –braterstwo, oznacza wiele obietnic – mówi Wieviorka. – Ale jego realizacja nigdy nie nastąpiła – kwituje. W praktyce oznacza to prace najprostsze i najgorzej płatne. Co gorsza, francuski przemysł już dawno wyspecjalizował się w tworzeniu towarów skomplikowanych, jak broń i wyposażenie wojskowe, farmaceutyki czy samochody – więc w coraz mniejszym stopniu szuka osób mających podstawowe kwalifikacje.
Jeżeli imigranci, którzy uciekli do Francji przed wojną czy biedą we własnym kraju, są w stanie zaakceptować ograniczenia i trudne warunki, to ich dzieci – już nie. Tym bardziej że są oni więzieni w niewidocznych klatkach: negatywna selekcja przy naborze do lepszych szkół czy prac może się odbywać nawet na poziomie kwestionariuszy osobowych czy listów motywacyjnych. Wystarczy nieodpowiednie nazwisko lub numer dzielnicy (w Paryżu są one numerowane), przy czym numery dwucyfrowe stają się stygmatem widocznym już na poziomie koperty. Rezultatem jest pierścień gett, które otaczają francuską stolicę oraz, wydawałoby się, głębokie pęknięcia we francuskiej tożsamości narodowej.
Ilustruje je choćby awantura, jaka wybuchła kilka lat temu, gdy nauczycielka algierskiego pochodzenia napisała i z pomocą dwóch piosenkarzy nagrała arabską wersję „Marsylianki”. Nową aranżację oprotestowali wszyscy francuscy politycy, od prawa do lewa. A jeszcze sto lat temu nie byłoby w tym nic dziwnego: „Hymn ludowy” Austro-Węgier tłumaczono na wszystkie języki cesarstwa i śpiewano go nawet po friulsku.

Więzienie zatoki

Z pozoru wydawałoby się więc, że uciekinierzy z krajów arabskich powinni w pierwszej kolejności szukać szczęścia wśród państw muzułmańskich. Na Bliskim Wschodzie jest przecież enklawa dobrobytu: są nią choćby naftowe monarchie Zatoki Perskiej. Problem w tym, że warunki, jakie oferują swoim pobratymcom Saudyjczycy czy Kuwejtczycy, niewiele się różnią od tych we Francji – a bywają gorsze.
Jak szacuje Human Rights Watch, w 2009 r. tylko w Kuwejcie zagraniczni robotnicy złożyli w swoich ojczystych ambasadach ponad 10 tys. skarg na złe traktowanie. Pracodawcy regularnie oszukują przy wypłatach, odmawiają jedzenia i opieki medycznej, w przypadku kobiet na porządku dziennym bywają pobicia i napastowanie seksualne. Władze Arabii Saudyjskiej nie zawahały się wyrzucić miliona Jemeńczyków, w chwili gdy w Zatoce Perskiej wybuchła pierwsza wojna w latach 1990 – 1991. Na początku zeszłej dekady Emiraty zaczęły usuwać imigrantów zarobkowych z państw Azji Południowo-Wschodniej, obawiając się protestów w sprawie warunków pracy. Z kolei wiosną 2011 r. monarchie ograniczyły przepływ pracowników z krajów Maghrebu w obawie przed „importem arabskiej wiosny” na półwysep. W maju Kuwejt zabronił też – „ze względów bezpieczeństwa” – wjazdu do kraju Syryjczykom, Irakijczykom, Irańczykom, Afgańczykom i Pakistańczykom.
Jeśli więc imigranci mają wybór, wybierają Europę. Gdy podróż przez Morze Środziemne jest dla nich zbyt droga i ryzykowna, pozostają trasy przez Turcję do Grecji. W Stambule do skoku szykują się dziesiątki tysięcy obywateli państw bliskowschodnich, afrykańskich i azjatyckich. W oczekiwaniu na dogodną okazję zaludniają blokowiska na obrzeżach tureckiej metropolii.
Uciułane pieniądze wydają na próbę sforsowania greckiej granicy. Samodzielnie, z kupionym – najczęściej ukradzionym turyście – paszportem. Z szyprem, próbując sforsować Morze Egejskie z pustoszejącego na zimę turystycznego kurortu Çeşme na wyspę Chios. Albo przez zieloną granicę, za miastami Edirne i Keşan, w regionie rzeki Evros. To 150-kilometrowe pogranicze w ostatnich latach było tak samo oblegane jak włoska Lampedusa. Tylko w 2010 r. Grecy złapali na próbach sforsowania rzeki 32,5 tys. imigrantów.
Uszczelniana latami granica wciąż jest jednak dziurawa. Ateny argumentują, że co roku na terytorium Grecji przedostaje się ok. 100 tys. nielegalnych imigrantów, wielu właśnie przez wąskie lądowe gardło na europejskim skrawku Turcji. Wobec tego Grecy zażądali unijnego wzmocnienia straży granicznej w tym regionie, a w końcu zapowiedzieli postawienie muru, mającego rozdzielać terytoria obu państw. Mimo że chodziło jedynie o odcinek długości 12,5 km, to pomysł wywołał tak wielkie oburzenie w Brukseli, że ostatecznie jego realizacja została zawieszona.

Katastrofa nad Renem

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tymi samymi drogami, którymi przyjeżdżają dziś pod granicę z Grecją przemytnicy ludzi, do lepszego życia ruszały setki tysięcy Turków. To mogła być historia wyjątkowego sukcesu. U schyłku lat 50. niemiecki biznes rozkręcał się na dobre, brakowało rąk do pracy. Jednocześnie Turcja pogrążała się w chaosie politycznym, który wkrótce miał przynieść pierwszy przewrót wojskowy w historii kraju. Na prośbę polityków z Ankary (i pod presją Waszyngtonu, który nie życzył sobie kłopotów na wschodniej flance NATO) Niemcy zawarli z nimi porozumienie, otwierające drogę do pracy nad Renem dla wszystkich chętnych. W 1961 r. w drogę ruszyło pierwszych 7116 Turków. Dekadę później było ich w Niemczech 650 tys. W 1981 r. populacja turecka przekroczyła półtora miliona. Nierzadko na stacjach kolejowych czy lotniskach przyjeżdżających robotników witali lokalni urzędnicy i ekipy telewizyjne. Władze były zachwycone: rosły produkcja i wpływy z podatków.
Olbrzymia większość imigrantów znad Bosforu nie planowała zostać w Niemczech. Turcy wracali tłumnie do ojczyzny choćby w latach 1966 – 1967, gdy Niemcy opanowała recesja, w 1973 r. – gdy państwa arabskie ogłosiły embargo na dostawy ropy na Zachód – czy w latach 1981 – 1984, gdy w RFN skoczyły wskaźniki bezrobocia. Inni jednak trwali w małych Stambułach, jakimi obrosły niemieckie miasta. Jedni zarobili zbyt mało, by układać sobie życie w Turcji. Inni próbowali ułożyć sobie życie w Niemczech wraz ze ściągniętą rodziną. Ich obecność była na rękę niemieckim pracodawcom: Turcy wykonywali swoją robotę równie wydajnie jak Niemcy, a przy tym mieli znacznie mniej żądań. Dwuletnie pozwolenia na pobyt zniesiono jeszcze w latach 60., ale w zamian nie zaproponowano imigrantom właściwie nic. Zdobycie niemieckiego obywatelstwa do dziś pozostaje drogą przez mękę.
W rezultacie nad Renem żyje dziś 3,5 – 4 mln ludzi o tureckich korzeniach – i prawie połowa z nich ma wciąż tureckie paszporty. Są wśród nich tacy, którzy odnaleźli się nad Renem doskonale. Cem Őzdemir jest młodym, energicznym liderem niemieckich Zielonych. W parlamencie Hesji, z ramienia CDU, zasiada Ismail Tipi, zwolennik integracji swoich rodaków z Niemcami. Nagradzane na całym świecie filmy kręci za naszą zachodnią granicą Fatih Akin. Problem w tym, że to jedynie garstka osób, którym się udało. – Trzy miliony Turków żyje w Niemczech na marginesie. Są integrowani z resztą społeczeństwa w znacznie mniej efektywny sposób. Są słabo wykształceni, opłacani, rzadko zatrudniani – takie są wnioski Berlińskiego Instytutu ds. Populacji i Rozwoju. Z prostej przyczyny: intensywna polityka integracji imigrantów była prowadzona w RFN jedynie przez dziesięć lat. Potem goście i gospodarze przestali się dostrzegać i zaczęli żyć osobno. Z czasem zaczęli odnosić się do siebie z niechęcią – Turcy przestali opuszczać swoje dzielnice, Niemcy przestali ich stamtąd wyciągać.
Z badań wynika, że około 100 tys. niemieckich Turków planuje w najbliższym czasie powrót do domu. Chodzi o najlepiej wykształconych i przygotowanych do funkcjonowania w globalnej gospodarce członków społeczności. Już pięć lat temu OECD alarmowała, że absolwent uniwersytetu o tureckich korzeniach trzykrotnie częściej pozostaje bezrobotny niż rodowity Niemiec po studiach. Jednak tacy młodzi niemiecko-tureccy specjaliści bez problemu dostają pracę w Hiszpanii, Irlandii czy Stanach Zjednoczonych. Ale nie w Niemczech, tu wystarczy, że się przedstawią. Niektórym zostaje to powiedziane prosto w oczy: nie chcemy Turka w firmie. Wolą więc spakować walizki i zaczynać wszystko od nowa w Turcji – gdzie od dekady gospodarka rozwija się w tempie bliskim 10 proc. PKB, a możliwości zrobienia kariery są nieporównywalnie większe niż w Niemieczech. Wyjeżdżają ci, których Republika potrzebuje najbardziej.

Goście warci 10 miliardów

Jeżeli jest takie miejsce na świecie, w którym można by mówić o sukcesie integracji, to są nim Stany Zjednoczone. Tylko w ciągu ostatniej dekady Amerykanie przyjęli 14 mln imigrantów. Liczba osób urodzonych poza USA, imigrantów pierwszej generacji, wzrosła w latach 1970 – 2007 czterokrotnie – z 9,6 mln do 38 mln. Przeszło milion osób rocznie dostaje amerykańskie obywatelstwo.
Ta życzliwość wobec przybyszów ma swoje powody – i bynajmniej nie chodzi wyłącznie o to, że „Ameryka została zbudowana rękami imigrantów”. Przede wszystkim wśród decydentów panuje zgoda: imigracja się opłaca. Zgodnie z opublikowanymi jeszcze w latach 90. analizami goście wypracowują dla Ameryki przeszło 10 mld dol. rocznie. Można, jak Samuel Huntington, straszyć latynizacją kraju – w końcu żyje tam prawie 10 mln samych Meksykanów. Ekonomiści nie ukrywają, że z pozoru saldo ich obecności jest ujemne: więcej kosztuje opieka socjalna, z której korzystają Latynosi, niż wynoszą wpływy z ich podatków. Wystarczy jednak spojrzeć w szerszej perspektywie: okazuje się wówczas, że prace wykonywane przez gości przyczyniają się do obniżenia cen towarów i usług, większych obrotów, a nawet – przekładają się na lepsze zarobki dobrze wykwalifikowanych Amerykanów.
Oczywiście, imigracja w USA ma też swoją specyfikę, która ułatwia integrację. Wśród krajów, z których przyjeżdża najwięcej chętnych do pracy, są m.in. Meksyk, Chiny, Indie czy Korea Południowa. W takiej kulturowej mozaice łatwiej uniknąć powstawania etniczno-kulturowych gett – choć odpowiednikiem małych Stambułów Ameryki mogłyby być choćby Chinatowns w większych miastach. Jednak przez wiele lat imigranci – przynajmniej ci legalni – mogli liczyć tu na względną życzliwość władz i wiele ułatwień proceduralnych. – Jeśli jesteś w USA legalnie, a to nie takie proste, to z głodu nie zginiesz – mówi „DGP” 34-letni Maciej, który kilka lat przepracował w USA. Startujesz z lepszej pozycji na rynku pracy, masz ubezpieczenie i prawo do emerytury. Poza tym stosunek zarobków do kosztów życia jest nie do przecenienia – podkreśla.

Życie na cmentarzu

Paradoksalnie, o takiej swobodzie i akceptacji marzą Arabowie i inni muzułmanie imigrujący do Europy. Na imigrację za ocean ich nie stać, często oznacza ona też permanentną rozłąkę z rodziną, na co żaden z nich się nie zdecyduje. Łatwiej więc torować nowe szlaki w głąb UE.
Wskutek uszczelnienia granicy z Grecją uchodźcy ruszyli więc przez Bałkany, by szturmować granice Węgier, Austrii czy Słowenii. Na dawnej granicy jugosłowiańskiej wyrastają dziś obozowiska takie jak pod serbską Suboticą. Tam na lokalnym cmentarzu zamieszkało jesienią przeszło tysiąc osób: Libijczycy, Tunezyjczycy, Algierczycy, Afgańczycy, Pakistańczycy i Hindusi. Wśród nagrobków znajdują schronienie przed wiatrem i dostęp do wody, cieknącej z kranu przy cmentarnej kapliczce. Codziennie próbują się przebić na obszar Schengen. Codziennie łapią ich Węgrzy – i odsyłają Serbom.
Z każdym kolejnym tygodniem atmosfera pod Suboticą gęstnieje. Z jednej strony, imigranci zachowują się spokojnie, unikając kontaktów z miejscowymi. Administracja cmentarza przyznała nawet, że nie zostawiają po sobie śmieci. Zużywają za to tysiąc litrów wody każdego dnia. No i okoliczne pola i ogrody zostały ogołocone z wszystkiego, co nadawało się do jedzenia. Ale na powrót uchodźców do domu nie ma co liczyć. – In Pakistan flood disaster, drug disaster, drone disaster – powiedział węgierskiemu reporterowi jeden z Pakistańczyków. – Kaddafi był dobry – mówił z kolei imigrant z Maghrebu. – Ale teraz Libia jest już skończona – dodał. Nie ma gdzie i po co wracać.

Klęska multikulti

Przez kilkadziesiąt powojennych lat azylem dla imigrantów z Azji była Wielka Brytania. Sytuacja zmieniła się dopiero w latach 90.: z jednej strony rozluźniono przepisy imigracyjne, co pozwoliło części przybyszów na ściągnięcie na Wyspy swoich rodzin, z drugiej – do codziennej praktyki służb imigracyjnych włączono działania budzące kontrowersje: przeprowadzane o świcie naloty na imigranckie osiedla czy przez wiele tygodni przetrzymywano dzieci z rodzin imigranckich w specjalnych ośrodkach opieki (praktyki te zawieszono po dojściu do władzy ostatniego rządu).
Zmianę widać było nawet w tonie oficjalnych raportów o gospodarce. W 2002 r. Home Office podkreślał, że imigranci dorzucili do budżetu 2,5 mld funtów więcej, niż wzięli w ramach pomocy społecznej. Sześć lat później komisja Izby Lordów skonkludowała: „dostępne dowody sugerują, że imigracja ma negatywny wpływ na wynagrodzenia w sektorze najniższych płac i niewielki pozytywny efekt dla wzrostu pensji wśród pracowników lepiej opłacanych”. Na dłuższą metę – przestrzegali lordowie – kontynuacja polityki polegającej na wpuszczaniu na Wyspy 190 tys. imigrantów rocznie przyniesie tylko 10-procentowy wzrost cen nieruchomości.
Mimo to Wielka Brytania pozostaje trzecim po Niemczech i Francji krajem docelowym dla imigrantów. Mieszka tam ponad 4,7 mln ludzi urodzonych poza UE (plus przeszło 2,2 mln imigrantów wewnątrzunijnych, głównie z Europy Środkowo-Wschodniej). Wśród nich może być nawet pół miliona osób przebywających na Wyspach nielegalnie. Brytyjczycy założyli najwyraźniej, że w stworzą dla nich taką atmosferę, jak Amerykanie. Nie powiodło się.
– Postępując zgodnie z doktryną multikulturalizmu, zachęciliśmy rozmaite kultury, by prowadziły odseparowane od innych życie, z daleka od siebie i daleko od głównego nurtu – stwierdził w ubiegłym roku premier David Cameron. – Zawiedliśmy, jeśli chodzi o zaproponowanie wizji społeczeństwa, do którego ci ludzie chcieliby należeć. Więcej nawet, tolerowaliśmy te oddzielone społeczności, które zachowywały się w sposób całkowicie przeciwny do naszych wartości – dodał. – Cała prawica to mówi: Cameron, Sarkozy, Merkel – kwituje Michel Wioviorka. – Ale w sporze chodzi coraz bardziej o konflikt z islamem, a coraz mniej o wielokulturowe społeczeństwo – dodaje.
Zawiłość brytyjskiego problemu z imigracją ujawniła się w pełni pół roku po wystąpieniu Camerona, gdy przez Wielką Brytanię przetoczyła się fala chuligańskich zamieszek. Wśród plądrujących byli zarówno członkowie etnicznych gangów z przedmieść, jak i ich rówieśnicy, rdzenni Brytyjczycy. Wśród kilku śmiertelnych ofiar znaleźli się imigranci z Azji, którzy próbowali bronić przed chuliganami swoich sklepów i dzielnic. Podziały nie biegną bowiem dziś wzdłuż linii etnicznych czy kulturowych, ale odcinają całą biedniejszą część społeczeństwa od elit. Jak stwierdzili w swoim raporcie eksperci High Pay Commission, w 1980 r. pensja menedżera dużego banku była przeciętnie 13 razy wyższa niż średnie wynagrodzenie robotnika. Po trzydziestu latach jest 169 razy wyższa – i w oczach współobywateli jest to wystarczający powód do frustracji. Dotyczy to zarówno rodzimych Brytyjczyków, jak i urodzonych już na Wyspach potomków imigrantów. Jedni i drudzy są przekonani, że państwo się od nich odwróciło.

Polska imigrancka

Upraszczając – imigranci nie chcą się integrować, najczęściej żyją nadzieją na powrót do własnego kraju w lepszych czasach. Im większa towarzyszy im niechęć otoczenia, tym bardziej się izolują. Im bardziej masowa jest migracja, tym większa skłonność do odcięcia się nowej społeczności we własnym getcie. Tego doświadczają zarówno Pakistańczycy na Wyspach, Turcy w Niemczech, jak i Polacy w USA.
Mało który naród w Europie ma tak bogate doświadczenia w imigracji jak my. Tylko w ciągu kilku lat po otworzeniu granic UE na Wyspy wyjechało niemal pół miliona Polaków. Gdy dwa lata temu Wielka Brytania wpadła w recesję, co piąty z nich wrócił do ojczyzny. Okazało się jednak, że trend jest krótkotrwały: już po roku liczba polskich imigrantów na Wyspach ponownie sięgnęła 537 tys. Z danych londyńskiego National Institute for Economic and Social Research wynika, że wpływy brytyjskiego fiskusa z płaconych przez nich podatków sięgają 12 mld dol.
Wydawałoby się, że dzięki falom wyjazdów z Polski jeszcze z czasów zaborów, potem komunizmu, a wreszcie gospodarczego odbicia ostatniej dekady Polacy rozumieją sytuację imigrantów. Z pozoru tak jest: 81 proc. naszych rodaków nie ma nic przeciwko temu, by imigranci przyjeżdżali do Polski. Ale jednocześnie 75 proc. uważa, że ich dostęp do rynku pracy powinien być ograniczony przede wszystkim do tych sektorów, w których brak chętnych Polaków. – Medialnie problem polskiego nastawienia do imigrantów nie istnieje, w rzeczywistości jest ogromny – mówi prof. Janusz Czapliński, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Przynajmniej dopóki Polaka coś w oczy nie zakłuje. Na razie azjatyckie diaspory starają się nie rzucać w oczy. Ale jeśli imigrantów będzie więcej, zrzucimy na nich choćby część odpowiedzialności za nasze niepowodzenia – dodaje. To najprostsza droga do powtórzenia doświadczeń Zachodu.
W przypadku fali imigracji wywołanej arabską wiosną tym trudniej oczekiwać, by Polacy przyjęli uchodźców dobrze: Arabowie należą, obok Turków i Ukraińców, do jednej z najbardziej nielubianych grup narodowych. Wobec tych – mających podstawy lub nie – uprzedzeń blednie fakt, że również w Polsce imigracja przynosi pozytywne efekty. Ekonomiści szacują, że legalnie pracujący imigranci wypracowują 3 do 5 proc. PKB (różnica bierze się z braku danych dotyczących szarej strefy). – Na razie jesteśmy krajem tranzytowym, celem imigracji staniemy się wtedy, gdy poziomem życia dorównamy Zachodowi – mówi prof. Czapliński.
Jego zdaniem skutecznym sposobem uporania się z napięciami wokół imigrantów byłoby rozpraszanie ich społeczności po kraju – by uniknąć tworzenia się etnicznych gett. – Należałoby zawierać wtedy jakiś rodzaj umowy, zakładającej osiedlenie się imigranta we wskazanym miejscu, tak by miał tam może w sąsiedztwie kilku rodaków, ale nie kilkusetosobową kolonię, która zaspokajałaby wszystkie jego potrzeby w oderwaniu od reszty społeczeństwa – mówi. Do realizacji takich pomysłów daleka jeszcze droga, ale już najwyższa pora zacząć się nad nimi zastanawiać.