Choć formalnie tylko minister, to faktycznie wicepremier do spraw gospodarczych, osoba, której premier Donald Tusk najbardziej ufa w sprawach polityki ekonomicznej i finansowej. Jest jednym z głównych autorów strategii rządu: nie robić reform przed wyborami, bo to nie spodoba się głosującym, a ogłosić je po wyborach, bo tego wymagają rynki.
Dla zwolenników to szef resortu finansów, który uczynił z naszego kraju zieloną wyspę, gdy reszta UE wciąż zmaga się z recesją. Dla przeciwników ten, który rekordowo szybko zadłużył Polskę do 55 proc. PKB. Nie lubi starć z innymi ministrami, jeśli nie może wygrać – ustępuje i czeka na sprzyjające okoliczności.
Jego powołanie do rządu było kompletnym zaskoczeniem: niewiele osób mogło wówczas powiedzieć o nim coś więcej niż to, że jest ekonomistą współpracującym z Leszkiem Balcerowiczem. Szybko okazało się, że choć był jednym z najmniej upolitycznionych kandydatów na szefa resortu finansów, to już po mianowaniu stał się najbardziej politycznym ministrem finansów po 1989 roku. Ta opinia nie dotyczy jedynie układania rządowych strategii, ale też starć z opozycją na sejmowej mównicy. To on podpowiedział Tuskowi, by w 2008 roku ogłosił chęć wprowadzenia za cztery lata naszego kraju do strefy euro, a gdy kilka dni później upadł bank Lehman Brothers, opracowywał strategię wyjścia z kryzysu. Gdy inne kraje luzowały politykę fiskalną, Rostowski zapowiadał zaciskanie pasa, za co zbierał pochwały od ekonomistów. A po cichu robił to co inni – ten pas rozluźniał.
Zwiększał inwestycje publiczne na współfinansowanie inwestycji z Brukseli, przez co utrzymał wzrost, ale zwiększył deficyt i dług, który musi teraz ostro ograniczać. Na razie skutecznie, deficyt w 2011 roku ma wynieść ok. 25 mld zł, w 2010 r. wynosił 44 mld zł.
W tym roku nastąpi prawdziwy test: Rostowski i rząd go zdadzą, jeśli uda się wprowadzić zapowiedziane w expose reformy, a deficyt na koniec roku spadnie do obiecywanych przez ministra 3 proc.
GOS