Od tamtej pory Clintonowskie hasło obrosło legendą i zwłaszcza dziś po kryzysie uchodzi za pierwsze przykazanie każdego zachodniego polityka. Ale czy rozwój gospodarczy naprawdę jest tym, czego ludzie oczekują od rządzących? Przewrotną odpowiedź na to pytanie przynosi świeżo opublikowane badanie dwóch amerykańskich ekonomistów Davida R. Hendersona i Zachary’ego Gochenoura z uniwersytetu George’a Masona w Wirginii.
Naukowcy najpierw wyciągnęli średnią z rankingu prezydentów najbardziej popularnych wśród Amerykanów. Stworzona w ten sposób lista nie jest zaskoczeniem. Otwiera ją Abraham Lincoln (902 punkty) przed Jerzym Waszyngtonem (854) i Franklinem Delano Rooseveltem (837). Z Theodorem Rooseveltem (781), Johnem F. Kennedym (708) i Harrym Trumanem (708) na dalszych miejscach. Spośród najnowszych gospodarzy Białego Domu wysoko znaleźli się Ronald Reagan (671) i Bill Clinton (605).
Blado wypadli natomiast tacy prezydenci jak George W. Bush (362) i Jimmy Carter (454). Co decyduje o tym, że ktoś został uznany za słabego, inny zaś za wybitnego przywódcę Ameryki? Porównanie ich popularności ze średnim wskaźnikiem rozwoju gospodarczego w czasie urzędowania absolutnie niczego nie wyjaśnia. Owszem, trzeci w zestawieniu FDR faktycznie rządził w czasie, gdy wychodząca z kryzysu i napędzana przez machinę wojenną amerykańska gospodarka notowała 9-proc. roczny wzrost PKB. Ale już na przykład lokujący się tuż za nim „Teddy” Roosevelt kończył ośmioletnie rządy ze słabiutkim wynikiem – 1 proc. PKB.
Trudno też zrozumieć, dlaczego Jimmy Carter, za którego gospodarka rozwijała się u progu lat 80. w szybkim tempie 4 proc. PKB, uchodzi za dużo gorszego prezydenta niż jego następca Ronald Reagan (tempo rozwoju 2,5 proc.). Albo czemu Clinton (2,6 proc. PKB) tak bardzo deklasuje Busha juniora, za którego czasów gospodarka nie rozwijała się przecież dużo wolniej. Nie mówiąc już o takich przypadkach jak prezydent Warren Harding (1921 – 1923), za którego PKB rósł o 7,5 proc. rocznie – mimo to republikanin z Ohio jest według statystyk (niemal) najgorszym prezydentem w historii USA. Gospodarka zdecydowanie nie jest jedynym ani nawet kluczowym kryterium oceny wielkości amerykańskich przywódców. Co nim w takim razie jest? Według danych przedstawionych przez Hendersona i Gechonoura decydująca jest liczba... zabitych w czasie prezydentury Amerykanów. Im większa, tym wyższe miejsce na liście. Czołówka rządzących uszeregowanych według tego klucza niemal pokrywa się z rankingiem najpopularniejszych. Otwiera ją Lincoln (wojna secesyjna), zaraz za nim są Franklin D. Roosevelt (II wojna światowa) i Jerzy Waszyngton (wojna o niepodległość USA). Popularność wojujących gospodarzy Białego Domu tłumaczy też bardzo dobre wyniki Harry’ego Trumana (II wojna światowa, wojna w Korei), za czasów którego gospodarka się permanentnie kurczyła.
I odwrotnie: rzuca światło na niepopularność Cartera, który żadnych wojen nie toczył. Badanie przynosi też wiele fascynujących wyjątków od reguły. Jednym z nich jest George W. Bush, który rozpoczął dwie duże wojny w Afganistanie oraz Iraku, i przecież to właśnie głównie z powodu tych eskapad jego prezydentura przeszła do historii jako wyjątkowo słaba. Opierając się tylko na danych Hendersona i Gechonoura, można by odnieść wrażenie, że zginęło w nich... zbyt mało Amerykanów.
U Busha współczynnik śmiertelności (algorytm porównujący liczbę zabitych z ówczesną populacją USA) wynosi bowiem ledwie 29,3. Dużo mniej niż w przypadku wojującego w Wietnamie Lyndona Johnsona (189). Nie mówiąc już o Lincolnie z czasów wojny secesyjnej (15,8 tys.). Wszystkie te wnioski nie napawają więc przesadnym optymizmem. Może lepiej już zostać przy Clintonowskim: „Gospodarka, głupcze!”?