W pierwszej turze wyborów prezydenckich we Francji skrajna prawica i skrajna lewica wspólnie zdobyły prawie co trzeci głos. Co prawda ani kandydatka Frontu Narodowego, ani lider Frontu Lewicy nie biorą udziału w decydującej batalii o Pałac Elizejski 6 maja, jednak bez uwzględniania ich postulatów, jak walka z emigracją czy przywrócenie kontroli na granicach Francji, na zwycięstwo nie mogą liczyć zarówno Nicolas Sarkozy, jak i Francois Hollande.

Tego samego dnia w wyborach parlamentarnych w Grecji po raz pierwszy od przywrócenia demokracji 38 lat temu w mniejszości mogą znaleźć się dwa główne ugrupowania kraju – lewicowy Pasok i konserwatywna Nowa Demokracja – które jako jedyne zobowiązały się w Brukseli do kontynuacji programu oszczędności.

– Doprowadziliśmy do sytuacji, w której ceremonii inauguracji nowego parlamentu może towarzyszyć widok części posłów składających przysięgę hitlerowskim pozdrowieniem – ostrzega Pavlos Gerulanos, grecki minister kultury. Ma na myśli deputowanych Złotego Świtu, otwarcie nazistowskiego ugrupowania, którego młodzieżówki specjalizują się w ściganiu w centrum Aten imigrantów. Jednak w greckim parlamencie, jeśli wierzyć najnowszym sondażom, może znaleźć się pięć innych partii skrajnych, w tym Komunistyczna Partia Grecji, jej rywalka na lewicy Syriza czy skrajnie prawicowe Ludowe Zgromadzenie Prawosławne (LAOS). – Będziemy mieli giełdę haseł populistycznych – mówi DGP Nikolaos Charitakis, ekspert Fundacji Badań Ekonomicznych i Przemysłowych (IOBE) w Atenach.

Ale nawet kraje, które do tej pory były dla Europy wzorem stabilności i finansowej odpowiedzialności, stają się w coraz większym stopniu polem działania dla radykałów. Pod koniec kwietnia skrajnie prawicowa Partia Wolności doprowadziła do upadku konserwatywnego rządu Holandii, gdy ten chciał przeforsować plan oszczędnościowy. Jej lider Geert Wilders ma nadzieję, że kryzys na tyle zmęczył Holendrów, iż pójdą za antyimigracyjnymi hasłami i uczynią z jego ugrupowania największą siłę w nowym parlamencie.

Reklama

Bunt podnieśli nawet znani z niechęci do publicznych demonstracji Czesi: gdy w Hadze ogłaszano przedterminowe wybory, na pl. Wacława w centrum Pragi zgromadził się stutysięczny tłum, aby zaprotestować przeciw cięciom wydatków państwa. To także może być zaczątek nowego ruchu politycznego, który odsunie od władzy dotychczasowych graczy.

Grecja na krawędzi

Do czego może doprowadzić narastająca radykalizacja nastrojów społecznych w Europie, najlepiej widać na przykładzie Grecji. To kraj, w którym kryzys nie tylko uderzył najwcześniej, ale i najmocniej, wywołując narastającą falę przemocy, którą dziś bardzo trudno powstrzymać.

„Nie widzę innego wyjścia niż godna śmierć, zanim będą zmuszony szukać pożywienia po śmietnikach” – kartkę z takimi słowami miał w kieszeni kurtki 77-letni Dimistris Christulas, emerytowany aptekarz, który na początku kwietnia popełnił samobójstwo strzałem w głowę, stojąc naprzeciw budynku parlamentu w centrum Aten. Jego dramatyczny czyn okazał się zapłonem dla dalszych aktów agresji. Jeszcze tego samego dnia wieczorem kilka tysięcy młodych ludzi zebrało się w miejscu tragedii, aby rzucać kamieniami i butelkami z benzyną w policjantów. Ta odpowiedziała z równie dużą brutalnością: z poważnym urazem głowy do szpitala trafił Marios Lolos, jeden z najbardziej znanych greckich fotoreporterów. Pomszczono go na pogrzebie Christulasa. Przechodzący w pobliżu cmentarza dwaj policjanci po służbie zostali zaatakowani przez zamaskowanych młodych ludzi. Jeden uciekł, ale drugi został ciężko pobity i tylko cudem znalazł schronienie w przypadkowo przejeżdżającej policyjnej furgonetce.

Śmierć Christoulasa wstrząsnęła Grecją, bo coraz więcej jej mieszkańców uważa, że znajduje się w równie dramatycznym położeniu jak emerytowany aptekarz. Od wybuchu kryzysu liczba samobójstw podwoiła się. Policja szacuje, że w samych Atenach żyje już 100 tys. bezdomnych, przynajmniej o 1/5 więcej niż rok temu. A zdaniem Komisji Europejskiej poniżej granicy ubóstwa spadła 1/3 społeczeństwa, ponad trzy miliony osób.

– Nie znam żadnego kraju na świecie, którego społeczeństwo mogłoby bez końca akceptować takie załamanie poziomu życia. Musi być w końcu światełko w tunelu. Inaczej społeczeństwo się radykalizuje i w końcu sięga do przemocy – mówi DGP Simon Tilford z londyńskiego Center for European Reform (CER).

Na razie światełka nie widać. Grecja przeżywa już piąty rok recesji. Od wybuchu kryzys dochód narodowy kraju spadł o 20 proc. i dalej leci w dół. Zdaniem prezesa banku centralnego Georgiosa Provopulosa gospodarka na pewno nie odbije się nie tylko w tym, ale i w przyszłym roku. Co będzie dalej, zobaczymy.

W najtrudniejszej sytuacji są młodzi. W grupie wiekowej do 27 lat więcej jest takich, którzy poszukują pracy niż tych, którzy ją mają. Ale nawet ci ostatni nie mogą marzyć o samodzielnym życiu, a tym bardziej założeniu rodziny. Zgodnie z porozumieniem z UE i MFW grecki rząd w marcu obniżył pensję minimalną dla młodych ludzi o 32 proc. (22 proc. dla pozostałych pracowników) do 600 euro brutto miesięcznie. Od tego trzeba jednak zapłacić wysokie należności skarbowe, bo kwota wolna od podatku została zlikwidowana, a podatek PIT – podwojony. Trzeba też pamiętać, że ceny towarów i usług są w Grecji zdecydowanie wyższe niż w Polsce. A to oznacza, że większość młodych Greków, którzy znaleźli pracę, musi się zadowolić odpowiednikiem 800 – 1000 zł miesięcznie na rękę. – Cofnęliśmy się do stawek, które obowiązywały w Stanach Zjednoczonych 50 lat temu – tłumaczy Nikolaos Charitakis.

Kryzys uderzył nie tylko w młodych. Nie oszczędził nikogo. Z rynku zostało zmiecionych 111 tys. przedsiębiorstw. Emeryci, których świadczenia przekraczały 1,5 tys. euro miesięcznie brutto, musieli oddać 12 proc. uposażeń. Jeszcze większe cięcia (22 proc.) dotknęły bezrobotnych. Teraz mogą oni liczyć już tylko na 350 euro miesięcznej głodowej zapomogi, i to pod bardzo surowymi warunkami. Ci, którzy zachowali pracę, stracili tylko w ubiegłym roku średnio 1/4 swojej pensji – podaje OECD. Zdesperowani są nawet policjanci, których uposażenia, mimo coraz większego niebezpieczeństwa związanego z patrolowaniem ulic greckich miast, spadły do zaledwie 600 euro miesięcznie. Na wielką falę zwolnień szykują się teraz urzędnicy: w nadchodzących 3 latach bez pracy znajdzie się co czwarty z nich.

W Grecji znów można zobaczyć sceny, jakich nie widziano tu od pokoleń. Chłopi przyjeżdżają do centrum Aten czy Salonik, aby bezpośrednio sprzedawać ziemniaki, podstawę pożywienia dla wielu greckich rodzin. Dzięki temu warzywo jest dwa razy tańsze niż w sklepach. – Po prostu nie mam środków, aby przeżyć – mówi reporterowi dziennika „Kathimerini” 43-letnia Claudia Vasiliki, samotna matka trójki dzieci, od czterech lat bez pracy.

Wylęgarnia przemocy

Z sondażu przeprowadzonego przez agencję badania opinii publicznej Kapa wynika, że 1/3 Greków już nie tylko chce kupować żywność bezpośrednio od rolników, ale najchętniej zamieszkałaby na wsi, porzucając kłopoty wielkich miast. Nawet krótka przechadzka po centrum Aten wystarczy, aby zrozumieć dlaczego. W okolicach pl. Omonia, tam, gdzie kiedyś mieszkała Maria Callas wraz z elitą kulturalną i finansową kraju, dziś grasują gangi ogolonych zwolenników skrajnej prawicy, szukających ogorzałych twarzy emigrantów. W bramach zapuszczonych kamienic zdesperowani młodzi ludzi wstrzykują sobie do żył narkotyki, a rewiry prostytutek zaczynają się już 50 metrów od Narodowego Muzeum Archeologicznego. – Ateny, niegdyś centrum cywilizacji Europy, stały się wylęgarnią przemocy – przyznaje z rezygnacją burmistrz greckiej stolicy Giorgos Kaminis w rozmowie z tygodnikiem „Der Spiegel”.

Załamanie poziomu życia jest dla Greków tym trudniejsze do zaakceptowania, że nie dotyczy wszystkich. – Urzędy skarbowe szacują, że wartość niezapłaconych podatków przekracza już 60 mld euro. Tyle że do tej pory ani jedna osoba nie została skazana za ukrywanie swoich dochodów – mówi nam Dionyssis Dimitrakopulos, ekspert ds. Grecji na londyńskim Birkbeck College.



To, jak bardzo Grecja pozostaje skorumpowanym krajem, pokazało porozumienie, jakie w marcu jej rząd zawarł z Siemensem. Niemiecki potentat został oskarżony o przekazywanie przez ostatnie 20 lat dziesiątek milionów euro łapówek dla oficjeli, którzy w zamian regularnie przepłacali wartość zamówień rządowych dla firmy (łącznie na 2,6 mld euro). Aby zamknąć sprawę, Niemcy zgodzili się na przekazanie „na rozwój Grecji” blisko 200 mln euro i zrezygnowali z dopominania się o dalsze 105 mln euro, które Ateny miały zapłacić za już wykonane prace.

Wobec tak rażącej niesprawiedliwości Grecy reagują coraz gwałtowniej. Młodzi chcą wyjechać. Badania Kapa pokazały, że prawie 70 proc. z nich myśli o emigracji, a 20 proc. już podjęło w tej sprawie konkretne kroki. Tylko w zeszłym roku z Niemczech osiedliło się 60 tys. młodych Greków. To dwukrotnie więcej, niż wyniosła w tym czasie emigracja z sąsiedniej Polski – kraju czterokrotnie ludniejszego.

Radykalizują się także media. Kanclerz Merkel jest regularnie pokazywana w greckich gazetach w stroju esesmanki lub z pejczem, raz wyrywając greckim matkom dzieci w wózków, innym razem licząc każdą fasolkę, która pływa w zupie. – Niemcy chcą środkami finansowymi osiągnąć to, co im się nie udało 60 lat temu: opanować Europę i zbudować IV Rzeszę – uważa Andreas Kapsabelis, wydawca tabloidu „Dimokratia”. Jego kolega po fachu z lewicowego dziennika „Ethnos” zatytułował z kolei niedawny artykuł o niemieckim planie poprawy konkurencyjności greckiej gospodarki jednoznacznie: „Arbeit macht frei”.

To jednak niedzielne, przedterminowe wybory do parlamentu dadzą w największym stopniu upust radykalnym nastrojom greckiego społeczeństwa. Wolfgang Schaueble, niemiecki minister finansów, radził jesienią zeszłego roku, aby przełożyć termin głosowania, aż sytuacja w kraju się unormuje. Ale lider Nowej Demokracji Antonis Samaras nie chciał dłużej czekać na przejęcie władzy. Dziś może tego żałować. Poparcie dla jego partii stopniało bowiem do 18 – 20 proc., a jedynego potencjalnego koalicjanta, który popiera dalszy program oszczędności, lewicowego PASOK, do 12 – 13 proc. To prawdziwa katastrofa w stosunku do ostatnich wyborów w 2009 r., gdy oba ugrupowania zdobyły wspólnie 80 proc. elektoratu. – Dziś większe poparcie od PASOK ma w sondażach Komunistyczna Partia Grecji, a próg wyborczy (3 proc.) bez trudu przekroczy nawet Złoty Świt, ugrupowania jawnie wzywające do „odbudowy aryjskiej kultury”, przy którym francuski Front Narodowy to baranek – uważa Dimitrakopoulos.

Nadchodzi błękitna fala

Hasła Frontu Narodowego są rzeczywiście mniej radykalne niż Złotego Świtu, ale bezprecedensowy w historii V Republiki wynik Marine Le Pen w pierwszej turze wyborów prezydenckich (18,1 proc. głosów) stanowi dla Europy jeszcze większe zagrożenie. Jeśli Francja, największa poza Niemcami gospodarka strefy euro, padnie łupem partii radykalnych, rozpad unii walutowej i samej Unii Europejskiej raczej będzie przesądzony.

W niedawnej rozmowie z DGP przywódczyni Frontu Narodowego jasno wyłożyła program, który jest nie do pogodzenia z dalszą przynależnością do Wspólnoty. To przede wszystkim powrót do franka. – Albo dalej będziemy należeli do strefy euro i kolosalny dług Francji, który już wynosi 1,7 bln euro, zwiększy się do takich rozmiarów, że skończymy jak Grecja, albo przyznamy się do porażki i w sposób skoordynowany opuścimy unię walutową, unikając chaosu gospodarczego – mówi Marine Le Pen. Jej zdaniem trzeba także „odzyskać suwerenność nad granicami państwa”, wprowadzić „preferencję narodową dla rdzennych Francuzów” przy przyznawaniu pracy oraz wprowadzić cła na import towarów z krajów, które prowadzą „nieuczciwą konkurencję”. Czyli obalić umowę z Schengen, swobodę pracy z Europie i wspólny rynek.

Jak to się stało, że w kraju, który uważa się za twórcę idei europejskiej integracji, 8 mln obywateli oddało swój głos na taki program? Nonna Mayer z paryskiej uczelni Sciences Po w książce „C’est Francais, qui votent Le Pen” (Ci Francuzi, którzy głosują na Le Pen) próbowała wytłumaczyć bezprecedensowy wzrost poparcia dla skrajnej prawicy. Trzonem elektoratu Frontu Narodowego są teraz francuscy robotnicy: już co trzeci z nich oddał w ostatnich wyborach swój głos na Marine Le Pen. Z powodu nadmiernego opodatkowanie (pochłania ono 57 proc. dochodu narodowego kraju, najwięcej w Europie poza Danią) i związanym z tym ogromnym kosztem pracy, coraz więcej francuskich zakładów przemysłowych przenosi się za granicę lub po prostu bankrutuje. O ile w Niemczech produkcja przemysłowa wciąż stanowi 25 proc. dochodu narodowego, to we Francji jest to już tylko 15 proc. Skutek: w trakcie ostatnich 5 lat kadencji Nicolasa Sarkozy’ego bezrobocie skoczyło o 1/3 i dotyka już ponad 10 proc. osób w wieku produkcyjnym, tyle, co w będącej wciąż na dorobku Polsce (według metodologii Eurostatu).

– Marine Le Pen bardzo zręcznie wykorzystuje rosnące obawy Francuzów przed utratą pracy. Zbudowała coś w rodzaju etnosocjalizmu: program, który nie tylko broni tożsamości narodowej kraju, lecz także osłon socjalnych, na które Francji już nie stać – mówi DGP Dominique Reynie, dyrektor paryskiej Fundacji na rzecz Innowacji Politycznej (FIP).

Jak pokazują badania instytutu IPSOS, Marine Le Pen jest dziś najpopularniejszym przywódcą dla młodych Francuzów w wieku do 26 lat. Powód? Jest on podobny do tego, który pcha robotników w kierunku Frontu Narodowego: brak pracy. W tej grupie wiekowej co czwarty mieszkaniec kraju nie ma zatrudnienia, a duża część pozostałych musi pracować na umowach śmieciowych. – To jest pierwsze pokolenie od wojny, które z całym prawdopodobieństwem będzie żyło gorzej niż jego rodzice – podkreśla Reynie.

Elektorat Frontu Narodowego jest też bardzo liczny na przedmieściach wielkich francuskich miast, w ponurach blokowiskach, gdzie mieszka większość spośród 7 mln imigrantów z krajów muzułmańskich i ich potomków. W 2007 r. Nicolas Sarkozy wygrał wybory prezydenckie pod hasłem uporania się z przestępczością w „banlieue”. Ale podobnie jak zapowiedzi zmniejszenia bezrobocia czy zwiększenia uposażeń, tak i tej obietnicy Sarkozy nie dotrzymał, o czym przypomniała seria zabójstw w Tuluzie i okolicy dokonana w marcu przez wywodzącego z algierskiej rodziny Mohameda Meraha.

– 57 proc. Francuzów żywi nieufność do Sarkozy’ego. To głęboki, wręcz bezprecedensowy w V Republice kryzys wiarygodności establishmentu politycznego – mówi DGP Jean-Francois Doridot, dyrektor generalny IPSOS.

Marine doskonale wie, jak te nastroje wykorzystać. – Lud sam się zaprosił do stołu elit. Nadchodzi błękitna fala (kolor Frontu Narodowego, ale także odwołanie do imienia Marine – błękitny – red.), która zmiecie system – ogłosiła tryumfalnie w wieczór wyborczy 22 kwietnia.

43-letnia blondynka skrzętnie unika ujawniania swoich preferencji wyborczych w rozgrywce między Hollande i Sarkozym. Chce bowiem budować alternatywę dla systemu, który jej zdaniem „sprzedał się wielkiej finansjerze” i „zdradził zwykłych Francuzów”.

Przeciwnik bez twarzy

Radykalizacja francuskiego społeczeństwa nie sprowadza się jednak tylko do ekspansji Frontu Narodowego. Służy także skrajnej lewicy. Tylko z pozoru sukces Jean-Luca Melenchona, wieloletniego senatora Partii Socjalistycznej, który wraz z wybuchem kryzysu zbudował własne ugrupowanie i stopniowo uzyskał poparcie zarówno Partii Komunistycznej, jak i ugrupowań trockistów, jest mniejszy. To co prawda 12 proc. głosów, jednak w poprzednich wyborach prezydenckich kandydatka komunistów miała czterokrotnie mniejsze poparcie. – Na Front Lewicy głosują głównie urzędnicy, którzy do tej pory byli filarem francuskiego państwa i tradycyjnie popierali socjalistów. To jest fundamentalna zmiana – uważa Jacques Rupnik, politolog paryskiej Sciences Po.

We Francji status urzędnika (fonctionnaire) ma aż 5,3 mln osób, 22 proc. wszystkich zatrudnionych (wobec 11 proc. w Niemczech). To nauczyciele, pracownicy służby zdrowia, administracji, policji, nawet księża. Wszyscy oni korzystają z wielu przywilejów socjalnych, w tym dożywotniego zatrudnienia. Tyle że Francji, której dług w ostatnich 5 latach powiększył się o 600 mld euro i zbliża się już do 90 proc. PKB, na utrzymanie takiego ciężaru już nie stać. – Wśród urzędników nastroje się radykalizują, bo coraz więcej z nich zdaje sobie sprawę, że okres beztroskiego życia dobiega końca. Reformę zaczął już Sarkozy, który prowadził zasadę zastępowania dwóch osób przechodzących na emeryturę tylko jednym pracownikiem. Jednak przykład sąsiednich Włoch czy Hiszpanii pokazuje, że o wiele bardziej radykalne cięcia są niezbędne – mówi Dominique Reynie.

Melenchon pozwala jednak wierzyć urzędnikom w bajkę, że zmian można uniknąć. – Musimy rozgromić oś Sarkozy – Merkel – grzmiał w wieczór wyborczy, mając za sobą wielki slogan „Vite, la Sixieme Republique” („Szybko, VI. Republika”).

Wśród całkiem poważnych haseł przywódcy Frontu Lewicy jest m.in. zakaz zwalniania pracowników w prywatnych firmach, które wypracowują zysk, odebranie wszystkich dochodów powyżej 380 tys. euro rocznie czy zatrudnienie kolejnych setek tysięcy nowych pracowników sfery budżetowej.

Oficjalnie ani Sarkozy, ani Hollande nie podjęli negocjacji w sprawie warunków uzyskania poparcia obu skrajnych formacji przez drugą turą. Ale to tylko pozór. Zaraz po ogłoszeniu wyników Frontu Narodowego obecny prezydent zapowiedział, że oprze dalszą kampanię wyborczą na trzech hasłach: walki z imigrację, powstrzymaniu delokalizacji produkcji za granicę oraz przywróceniu kontroli na granicach państwa. – Nikt nie może zmusić nas do zmiany stylu życia – grzmiał Sarkozy, jakby czytając skrypt napisany dla Marine Le Pen.

Ale także Hollande mówi już językiem radykalnej lewicy. – Mój prawdziwy przeciwnik nie ma imienia, nie ma twarzy, nie ma partii. Nigdy nie wygrywa wyborów, a nawet nie staje w nich do walki. A jednak zawsze rządzi. Tym przeciwnikiem jest świat finansów – mówił na niedawnym wiecu w podparyskim Le Bourget.

Po rozstrzygnięciu batalii o Pałac Elizejski ta retoryka łatwo nie zniknie. Już w czerwcu Francuzów czekają wybory parlamentarne, w których socjaliści raczej nie zdobędą większości bez porozumienia się z Frontem Lewicy. A ten postawi twarde warunki. Populiści będą więc brali udział w sterowaniu Francją. Choć na razie z tylnego siedzenia.