Wiadomo, jakie korzyści płyną z dobrej piłki nożnej, wybitnej kinematografii, superwidowiska teatralnego. Wspaniały „brand Polska” przydaje się zawsze, kiedy trzeba przyciągać inwestycje, wygrać znaczący przetarg, zdobyć poparcie w strukturach międzynarodowych czy przytrzeć nosa dziennikarzom BBC. A stadiony pełne pogodnych, chociaż rozemocjonowanych Polek i Polaków to agora kraju, z którego wywiewa kompleksy. Krótko mówiąc, wiadomo po co, wiadomo ile (sporo). Nie wiadomo tylko, jak oszacować wyniki inwestycji. Bo, niestety, są to efekty niewymierne. Każda rozsądna społeczność musi być ostrożna, kiedy rozlega się wołanie o publiczne pieniądze. A wtedy gdy wołaniu towarzyszy deklaracja, że pieniądze powinny być tym większe, im mniej czytelna będzie ewaluacja wydatków, ostrożność to za mało.
Nie mam wątpliwości, że Euro stanie się argumentem na rzecz jawnych i ukrytych (kredyty) dotacji dla projektów poprawienia humoru narodu. Wspaniałe festiwale, e-szkolnictwo, opera w Pomiechówku... Większość tych projektów warto będzie poprzeć, ale po skreśleniu jednego zera z sumy wpisanej jako „konieczna dotacja publiczna”. Polska, pomijając przestępczy margines, nauczyła się bawić. Nie tylko festiwal bałtyckich filmów krótkometrażowych, ale najrozmaitsze naprawdę wielkie spędy przynoszą falę dobrych doświadczeń i bardzo mało złych. Należy się tylko cieszyć, że Euro pokazało, jak wielu rodaków chce być razem w świetnym nastroju. Warto wspomagać poprzez media, pieniądze i opiekę prawną niemal wszelkie inicjatywy tego typu, zwłaszcza te nieprzeznaczone dla elit, lecz dla wszelkiego stworzenia bożego. To z jednej strony – a z drugiej nie dać się ponieść wydatkowej euforii. Łatwo pisać, trudniej zrobić; po raz kolejny wdzięczny jestem losowi, że jestem publicystą, a nie politykiem.
Reklama