Dlaczego większość osób, z którymi rozmawiałam o tych billboardach, nie widzi w nich nic niestosownego? Odpowiedź na to pytanie to wbrew pozorom opis poważnego problemu społecznego. A właściwie dwóch.

Jednak najpierw, żeby wszystko było jasne, podsumujmy, co nam mówi ta wszechobecna na ulicznych powierzchniach reklama zupy gotowej do podgrzania. Skojarzenie z hasłem kampanii społecznej z 1997 r. jest oczywiste. Tamto hasło brzmiało: „Bo zupa była za słona”. A kobieta na tamtych plakatach miała na twarzy sine i krwawe ślady. Dlaczego? Bo ugotowała za słoną zupę i została za to ukarana, czyli pobita. Teraz na billboardach widać twarz jasną i zadbaną, a obok niej zamiast pięści – kwiatek. Przesłanie obecnej reklamy jest więc zrozumiałe – nie chcesz dostać w szczękę, ugotuj zupę, którą ci polecamy. Będzie kwiatek zamiast słusznego lania. Sprytne.

I to jest pierwszy problem, który wiąże się z tą reklamą – jak traktujemy przemoc domową. Z chichotem. A nawet z rechotem. Bo to słyszę najczęściej, kiedy do ludzi dotrze, jakie konotacje ma hasło promujące nieszczęsną „prawdziwą” zupę. Rozumiem, że czarny humor ma swój urok, sama lubię Quentina Tarantino, ale w żartach z przemocy domowej jest raczej coś wulgarnego niż zabawnie obrazoburczego. Może za dużo poznałam kobiet, które uciekały w nocy przed oszalałymi mężami do schronisk, ciągnąc za sobą dzieci wyciągnięte w pośpiechu z łóżek. Może inni nie mieszkali nigdy koło takiej rodziny i nie musieli udostępniać telefonu sąsiadce, żeby mogła zadzwonić po pomoc na policję. Są rzeczy, z których nie wypada żartować w przestrzeni publicznej. Na przykład z pedofilii. Przemoc domowa to podobny kaliber.

Pamiętam tę głośną kampanię Niebieskiej Linii. Nie była adresowana wyłącznie do ofiar przemocy domowej, ale do wszystkich, którzy traktowali ten problem jako wewnętrzną sprawę rodzin. Mówiła: Patrzcie, tak są bite kobiety i dzieci, sami na pewno znacie taką rodzinę, ale nie tylko wy, bo to jest problem społeczny i coś trzeba z nim zrobić. Pamiętajmy, że były to czasy, w których nie działało tyle co teraz instytucji pomocowych, a te, które działały, nie były powszechnie znane.

Kampania obudziła do działania Kazimierza Kaperę, ówczesnego pełnomocnika do spraw rodziny. Czyli kogoś, kto – wydawałoby się – powinien ją wspierać. Jednak Kapera, polityk AWS, rozpoczął walkę z Niebieską Linią, dążąc do wstrzymania kampanii. Argumentował, że widok posiniałych twarzy na billboardach zniechęca młode kobiety do małżeństwa.

Dziś przeżywam deja vu, kiedy inny wpływowy polityk, minister Jarosław Gowin, wstrzymuje ratyfikację europejskiej konwencji dotyczącej przeciwdziałania przemocy wobec kobiet, podając ten sam argument co Kapera 15 lat temu. Wydawałoby się, że od tamtej pory w polityce społecznej państwa zaszły tak poważne zmiany, że o przemocy powiedziano już tak wiele, że powołano już tak dużo instytucji do walki z nią, iż przeniesienie schematu myślowego Kapery do współczesnej polityki jest niemożliwe. A nawet jeśli jest, to nikt się do tego głośno nie przyzna. Nic z tego. Argumentacja Gowina jak się okazało – trafiła na tak podatny grunt, że była w stanie wywołać debatę i negocjacje w sprawie ratyfikacji dokumentu. Dlatego właśnie mnie nie jest do śmiechu, kiedy widzę twarz uśmiechniętej pani, a obok niej rękę pana z kwiatkiem na reklamie zupy, dzięki której nie zostaje się pobitą. Państwo, które próbuje banalizować problem w imię dogmatu, przekonuje mnie, że w sprawie przemocy jest jeszcze wiele do zrobienia i że wciąż nie nadszedł czas stosowny na żarty.

A teraz drugi problem, który wiąże się z tą reklamą. W skrócie: kto gotuje zupę i dlaczego jest to kobieta. Banalne? Nieprawda. Poważne. Całej historii smaczku dodają okoliczności, bo kiedy reklamy z zupą wisiały na billboardach w centrum Warszawy, na oczach tłumu ludzi w Pałacu Kultury i Nauki trwał właśnie Kongres Kobiet. A tam dyskusje – o kwotach, o kobietach w zarządach, o tym, czy listy wyborcze układać metodą suwaka. Copywriter, który wymyślił reklamę zupy, znał pewnie te dylematy, piszą o tym nieustannie gazety, problem parytetów rozpala dziś całą Europę. A jednak uznał, że zadanie gotowania zupy należy do kobiety. I że ma ona tą zupą zadowolić mężczyznę. I że nagrodą za jej talent będzie kwiatek. A dlaczego nie drugie danie, choćby gotowe, nawet tej samej firmy, tylko zrobione przez mężczyznę? Skoro listy wyborcze można układać na suwak, tak samo można układać obowiązki domowe. Myślę, że copywriter tak naprawdę to wszystko wiedział, ale z badań rynku wywnioskował, że zupy, którą gotuje facet, nikt nie kupi. Bo facet, który gotuje, to celebryta z telewizji. A masy jedzą to, co ugotuje żona. I dlatego nie ma kobiet w zarządach. Trudno pogodzić karierę z zupą.