Moim zdaniem wysiłki PiS nie składają się na globalną alternatywę. Ale też rządowa polityka z pewnością nie jest emanacją jasnej strategicznej koncepcji. Zgodzić się też można, że wśród PiS-owskich pomysłów niektóre trącą populizmem. Tyle że wśród tych, którzy takie zarzuty wprost lub pośrednio formułują, nie brakuje twórców i egzekutorów idei bardziej populistycznych. Wywodzą się one z lirycznego liberalizmu, to znaczy takiego myślenia o kwestiach społeczno-gospodarczych, które przyjmuje, że wolnorynkowy kapitalizm rozwiązuje wszelkie problemy bezboleśnie. Warto przypomnieć niektóre z tych pomysłów i ich losy.

Ale czym są projekty i działania populistyczne? Określenie to często jest rezerwowane dla programów o zabarwieniu socjalnym. Myślę, że nie można tego zawężenia akceptować. Rozumiem przez populizm forsowanie programów niedających się obiektywnie zrealizować, ale głoszonych ze względu na oczekiwane polityczne skutki.

Po 1990 roku pierwszym populistą był Leszek Balcerowicz, który ogłosił, że jego plan przyniesie tylko 3-proc. spadek PKB, bezrobocie nie większe niż 400 tys. i nieomal natychmiastowe zdławienie inflacji. To było nierealne, ale posłowie mieli szansę udawać, że popierają politykę o cudownych owocach.

Wkrótce Lech Wałęsa z rozmachem sięgnął po populizm: obiecał rozdzielić dla każdego po 100 milionów (dawnych) złotych. Z kolei Janusz Lewandowski, gdański liberał, skutecznie forsował uwłaszczenie w postaci NFI (realizatorem pomysłu był już minister Wiesław Kaczmarek). Nie mogło to, co łatwo dawało się przewidzieć, przynieść „demokratyzacji własności”. Patologicznym rezultatem było oddanie za friko spekulantom ponad 500 przedsiębiorstw, z których duża część potem upadła. Poza tym Janusz Lewandowski jako jeden z liderów KLD (obok Donalda Tuska i Jana Krzysztofa Bieleckiego) firmował w 1993 roku program wyborczy przewidujący stworzenie dodatkowego miliona miejsc pracy. Jak wiemy, nie przeszkadza to Lewandowskiemu zażywać prestiżu komisarza Unii ds. budżetu, Tuskowi pełnić przez ładne kilka lat urzędu premiera, a Bieleckiemu zajmować różnych zaszczytnych i wpływowych stanowisk.

Mało kto pamięta następny ważny składnik historii polskiego populizmu. To „drugi plan Balcerowicza” z kampanii wyborczej z 1997 roku. Przewidywał on – wg „Gazety Wyborczej” – zwiększenie tempa wzrostu polskiej gospodarki z nędznych 6 proc. średniorocznie do 8 proc. Jednak każdy, kto choć trochę obserwował sytuację, wiedział, że nawet utrzymanie 6 proc. jest nierealne. Nie śmiem twierdzić, że profesor Balcerowicz tego nie wiedział. Jest faktem, że wzrost w 1998 roku wyniósł około 5 proc., a w roku następnym 4 proc.

Potem przyszedł czas mętnych projektów AWS, ale szybko zjawił się Andrzej Lepper, który głosił równoległą realizację trzech celów: obniżkę podatków, zwiększenie wydatków i zmniejszenie deficytu. Wbrew pozorom to raczej populizm liberalny niż lewicowy, wszak oparty na przekonaniu, że zmniejszenie podatków (rzekomo wysokich) może prowadzić do wzrostu dochodów budżetu. W każdym razie przyjęcie takiego założenia pozwala twierdzić, że postulaty nie są wzajemnie sprzeczne.

I na koniec parady populizmu – ekspresowe wstąpienie Polski do strefy euro zapowiedziane – tak z marszu – przez premiera Tuska. Pomijając celowość, było od początku jasne, że taka możliwość realnie nie istnieje. Nie przeszkodziło to rządowi przez długie miesiące zajmować się tym tematem.

Nie ma żadnych dobrych powodów, by unikać krytyki stanowiska PiS, ale dobrze by było, gdyby nawet radykalni krytycy zachowali odrobinę pokory. Poza wszystkim innym nie da się zaprzeczyć, że sytuacja społeczno-gospodarcza się zaostrza. Rząd nie ma monopolu na dobre pomysły, a jego polityczna klientela trzyma go za gardło. Nawet jeżeli PiS wysuwa swoje postulaty instrumentalnie, to trzeba je spokojnie ocenić. Nie ujadać.