Przebieg prac nad budżetem państwa na rok przyszły skłania do oceny perspektyw wzrostowych polskiej gospodarki.

Rząd przyjął optymistyczne „założenia makroekonomiczne”. Stopa wzrostu ma być dość niska, ale scenariusz recesji jest wykluczony. Słusznie?

Rząd wydaje się opierać optymizm na trzech fundamentalnych przekonaniach. Po pierwsze, że nie nastąpi załamanie optymizmu konsumentów. Po drugie, że strefa euro zachowa stabilność. Po trzecie wreszcie, że – głównie dzięki nieuszczupleniu transferów z Brukseli – utrzymają się na bardzo wysokim poziomie inwestycje publiczne. Każde z tych przekonań ufundowane jest jednak na bardzo niepewnych przesłankach.

Gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa odbierają ostatnio wiele sygnałów (spadek płac realnych, utrzymywanie się bardzo wysokiego bezrobocia, stagnacja popytu na eksport), które sprzyjają kumulacji pesymizmu. Tymczasem trzeba przecież przyjąć, że wydatki gospodarstw domowych bardziej zależą od przekonań dotyczących przyszłości niż – skądinąd spadających – realnych dochodów.

Także inwestycje przedsiębiorstw wydają się bardziej zależeć od przewidywań przyszłego popytu niż od kosztu kredytu (zresztą relatywnie wysokiego). Podobne sygnały w latach 2009–2010 nie złamały optymizmu konsumentów i rządowi decydenci zdają się tę postawę traktować jako trwałą. Optymizm dotyczący stabilności strefy euro zasadza się na deklaracji EBC o nieograniczonym skupie papierów dłużnych krajów strefy euro zagrożonych niewypłacalnością. W kwestii perspektyw strefy euro nastroje już kilkakrotnie się wahały. Obecnie jesteśmy znowu w okresie optymizmu. Jednak bardzo wiele będzie zależeć od tego, czy końska kuracja zaaplikowana Grecji przyniesie spodziewane rezultaty, tzn. czy obniży się zadłużenie względne.

Reklama

Wydaje się to mało prawdopodobne, a wtedy zgasną też nadzieje na stabilizację strefy dzięki działaniom EBC. Trudno wprawdzie poważnie traktować liczone w bilionach euro straty w następstwie destabilizacji strefy euro, ale na pewno perturbacje byłyby dramatyczne. W kwestii inwestycji publicznych optymizm opiera się nie tylko na przewidywaniu, że mimo obecnych stanowisk „płatników netto” budżet Unii będzie względnie obfity, lecz także na założeniu, że unijne pieniądze znajdą się w dyspozycji rządu odpowiednio szybko.

Albo że projekty, które snuł premier (Inwestycje Polskie), zapewnią „pomostowe” finansowanie inwestycji publicznych. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w kwestii unijnych pieniędzy rząd jest po prostu skazany na optymizm, bo w kampanii wyborczej PO złożyła jednoznaczne deklaracje, a obecnie – gdy notowania partii rządzącej spadają – ich rewizja jest politycznie niemożliwa. Wysokie stężenie rządowego optymizmu skłania niektórych do oceny, że projekt budżetu ma w istocie propagandowo- perswazyjny charakter.

Faktycznie, jest to hipoteza, która się nasuwa. Tym bardziej że trzy lata wcześniej rząd przeforsował jawnie nierealny budżet i… po kilku miesiącach przedłożył jego nowelizację. Być może tamten blef był nawet po trosze udany. Być może także dzięki temu nie nastąpiło wówczas załamanie optymizmu konsumentów. Dziś jednak taka polityka niesie znacznie większe ryzyko. Istotą problemu, przed którym stoi dziś polityka makroekonomiczna, jest znalezienie punktu równowagi między celem ochrony wzrostu i celem ograniczenia deficytu (i długu).

Rząd zdaje się rozwiązywać dylemat dzięki przyjęciu optymistycznych założeń. Być może ma w szufladzie zapasowy wariant, ale jeżeli obecne założenia okażą się faktycznie nierealne, to może zabraknąć czasu na celową zmianę priorytetów. W takim przypadku trudno uznać za nieprawdopodobny scenariusz recesji – ze wszystkimi negatywnymi następstwami (także dla poziomu względnego długu). Recesji nie udałoby się pewnie uniknąć, gdyby w następstwie destabilizacji strefy euro Polska została narażona na silny szok popytowy.

Ale polityka państwa powinna być zorientowana na ograniczenie następstw tego szoku przez ochronę (stymulację) popytu krajowego. Tymczasem projekt budżetu nie chroni dostatecznie popytu krajowego, bo redukcja deficytu ma być jednak następstwem względnego ograniczenia wydatków publicznych, co jest równoznaczne właśnie z ograniczeniem popytu. A przecież konieczną poprawę salda budżetu można osiągnąć, powiększając wpływy podatkowe (także składkowe) od grupy podatników o wysokich dochodach.

Zwiększenie (skądinąd bardzo niskich) obciążeń wysokich dochodów nie wywoła efektu redukcji popytu. Myślę, że w istocie z przyczyn politycznych rząd nie chce wejść na tę drogę. Polityka gospodarcza to jednak polityka.