Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego planuje, aby Polacy, którzy zdecydują się podjąć studia po 25. roku życia, otrzymali przywileje. Na przykład rozpoczęcie studiowania już od 2.–3. roku studiów lub, uwaga, zdawanie samych egzaminów bez konieczności uczęszczania na zajęcia.
Plany te podyktowane są na pewno szlachetnymi intencjami. Jednakże pokazują, jak pojęcie samego studiowania uległo erozji. Jeśli prawdą jest, jak argumentują zwolennicy tych zmian, że osoba, która tylko zda egzaminy końcowe, wyniesie ze studiów tyle samo, ile osoba, która na nie aktywnie uczęszczała, to... po co nam w ogóle studia? Uczelnie wyższe nie powinny być tylko czytelniami. (Niektóre nie są nawet tym, to inna sprawa). Każdy może przeczytać książki, ale nie mając możliwości wyrażenia swojej opinii o przeczytanym tekście, skonfrontowania jej z innymi poprzez dyskusję, nie będzie studiował! Uniwersytet to społeczność, to miejsce twórczych spotkań, a nie sala egzaminacyjna.
Idealizuję? Nie. W Polsce, jak również w dużej części Europy, rzeczywiście doszło do odrzucenia tego modelu na rzecz imitacji studiów. Egzaminy licencjackie są tylko podgatunkiem nowej matury, dlatego wiele kierunków nie kończy się już nawet pracą licencjacką, a tylko odpowiedzią przez studenta na określony zestaw pytań. Są sprawdzaniem wyłącznie konkretnej, odtwórczej wiedzy.
Jeśli uznajemy ten dominujący model za korzystny, to rozszerzmy ministerialne przywileje na wszystkich. Jeśli studenci na uczelni praktycznie nie nabywają umiejętności, których nie mogą nabyć gdziekolwiek indziej (np. w domu), to zwolnijmy ich z obowiązku uczęszczania na zajęcia. Dzięki temu w weekendy będą siedzieć przy książkach, ale w tygodniu współpracować, nabywając wiedzę o świecie znacznie szerszą i konkretniejszą niż w uczelnianych ławach. Albo postarajmy się nadać szkołom wyższym ich właściwy status. Outsourcing na uniwersytecie to bujda na resorach (uwaga, przeciętny współczesny student nie rozumie ani słowa „resory”, ani słowa „bujda”).
Reklama