Ta historia jest znana: rosyjski prawnik pracujący dla amerykańskiego funduszu inwestycyjnego wpada na trop afery korupcyjnej, której macki sięgają wysoko postawionych urzędników. W efekcie trafia do aresztu Matrosskaja Tiszyna pod sfingowanym zarzutem. Umiera w bólach kilka miesięcy później, bo nadzorcy Magnitskiego odmawiają udzielenia mu pomocy medycznej. Przez miesiące niewiele się w tej sprawie działo. Historia przyspieszyła, gdy pod koniec 2012 r. Kongres USA uchwalił sankcje wobec urzędników odpowiedzialnych za śmierć prawnika. Na razie nie podając ich nazwisk; te są dopiero ustalane przez rządowych analityków.
Moskwa zareagowała z typową dla siebie histerią, szermując tradycyjnymi argumentami „sam durak” i „u was niegrow bjut” (sam jesteś głupi, a u was biją Murzynów), przy okazji strzelając w stopy własnym obywatelom. Najpierw Duma, mimo autentycznego oburzenia znacznej części establishmentu, zakazała Amerykanom adopcji rosyjskich dzieci. Zakaz zadziałał także wobec 40 dzieci, w sprawie których trwały już procedury adopcyjne. Z kolei MSZ wprowadziło własne sankcje wizowe m.in. dla urzędników odpowiedzialnych, zdaniem Kremla, za obóz w Guantanamo czy tajne więzienia CIA. Wczoraj zaś ujawniono wycofanie się Rosji z umowy o współpracy z USA w walce z narkotykami.
Dobrym symbolem powrotu do starych przyzwyczajeń są słowa premiera Dmitrija Miedwiediewa – tego samego, który jako prezydent tak wiele mówił o demokracji i liberalnych swobodach. Tym razem, w Davos, powiedział parę słów o szefie funduszu, dla którego Magnitski pracował i który zrobił wiele, by ukarać winnych śmierci. – Szkoda, że Siergiej Magnitski zmarł, a Bill Browder ciągle żyje i jest na wolności – powiedział chodzący symbol liberalizmu, co sam Browder uznał za groźbę, pamiętając o losie Aleksandra Litwinienki. Moskwa przykrywa połajankami własne poczucie słabości wobec Ameryki, któremu towarzyszy zarazem – rosyjski paradoks – kompleks wyższości. Niczym w baśni Iwana Kryłowa: „Aj, mopsik malusi! Skoro szczeka na słonia, jak silny być musi!”.