Przyszedł do mnie list, urzędowy, z gatunku tych, które lubię najbardziej. Otóż gmina domaga się uiszczenia podatku rolnego za spłachetek ziemi obok mojego domu. Wysokość: trzy złote rocznie. List świadczy zresztą chyba o wyraźnym zaostrzeniu polityki finansowej, ponieważ jeszcze niedawno ów parozłotowy podatek rozkładano mi na kwartalne raty. Teraz mam płacić wszystko od razu.
Zaostrzenie polityki finansowej nie jest jednak jeszcze całkowite. Wysłanie tego listu kosztowało blisko sześć złotych. Oczywiście kosztem czasu mojej skromnej osoby nikt się nie przejmuje; grzecznie pojechałem na pocztę i podpisałem potwierdzenie odbioru. Przecież nie od dziś wiadomo, że obywatele RP generalnie nie mają nic szczególnego do roboty, a wizyta na poczcie stanowi miły przerywnik w ich bezczynnym życiu.
Uff, już wskazywałem na tych łamach, że codziennie po świecie krążą biliony dolarów. I to bez urzędowego poświadczenia odbioru. Wirtualnie. Naprawdę nie obraziłbym się, gdybym dostał zawiadomienie o tych trzech złotych e-mailem. Przynajmniej gmina może by coś na tym zarobiła. Żeby było jasne, cała sytuacja nie jest winą gminy, tylko przepisów. Nikt z ich twórców nie zauważył, że świat się leciutko zmienił i pojawiły się nowe, tańsze techniki komunikacji. Jedyną korzyść z tego archaizmu ma Poczta Polska, której zresztą kibicuję w procesie restrukturyzacji i zmian. Poczta, w przeciwieństwie do stanowiących prawo urzędników, zdaje sobie sprawę, że tego stanu rzeczy z listami poleconymi i potwierdzeniami odbioru na dłuższą metę nie da się utrzymać. Dlatego chce się zmieniać.

>>> Polecamy: Rewitalizacja Poczty Polskiej: ponad 1 mld zł na inwestycje do 2017 r.

Reklama
Nie chcą z kolei zmian kolejarze. I to o nich, choć to odległe skojarzenie, pomyślałem w kontekście listu z wymiarem podatku rolnego. Mamy bowiem do czynienia z podobnymi mikrokosmosami. Urzędniczym, skostniałym, żywiącym się przekonaniem, że jak Piasecki czy Kowalski dostaną informację e-mailem czy SMS-em, to na pewno oszukają. Zresztą listowne powiadomienie funkcjonuje od zawsze, po co to zmieniać, komu to przeszkadza. Podobnie jest z kolejarzami, środowiskiem, do którego – poza związkowymi kacykami – mam duży szacunek.
Często można usłyszeć od kolejarzy, że tak było zawsze, ulgi, o które teraz trwa spór, też były zawsze, jakoś to funkcjonowało i nikomu nie przeszkadzało. I znów brak refleksji, że świat się jednak trochę zmienił. Chociażby z tego prostego powodu, że konkurencja transportu samochodowego jest coraz mocniejsza, a drogi mimo wszystko są coraz lepsze.
Trzeba jednak pamiętać o innej równie poważnej sprawie. Kolej jest potwornie zadłużona, a na to zadłużenie zrzucamy się my wszyscy jako podatnicy. W dodatku wyniki finansowe niektórych spółek, delikatnie mówiąc, nie są zachwycające. Próby reform na kolei dotychczas nie okazały się skuteczne. Widmo zapaści finansowej ciągle krąży, a strajki czynią je tylko bardziej konkretnym.
Czy to ma trwać zawsze? Chyba niekoniecznie. Teraz PKP mają przynajmniej profesjonalny zarząd złożony z wysokiej klasy menedżerów. Jestem przekonany, że jeżeli tym ludziom nie uda się zmienić sytuacji w PKP, to nie uda się już nikomu. A wtedy trzeba będzie się zastanowić, czy to wszystko musi tak dalej wyglądać, za pieniądze podatników i ku strapieniu pasażerów. Nie musi – i z tym przekazem niestety bardzo trudno dotrzeć do kolejarzy. Może za pomocą przykładu: podobnie myśleli pracownicy LOT-u. Firmy, co do której nie postawiłbym żadnych pieniędzy, że będzie istniała za rok.

>>> Czytaj także: Karnowski: Kolejarze zachowają większość ulg