Do winy nie poczuwają się ani notariusz, ani dawny wspólnik. Od piętnastu lat Włodzimierz Chodzyński usiłuje udowodnić, że nie jest bankiem. Jednak jego próby kończą się porażką, bo sądy nie chciały uznać, że chciał zainwestować oszczędności, a nie tylko je pożyczyć. Dzięki jego zaangażowaniu i pieniądzom firma, której chciał być współwłaścicielem, kupiła nowoczesną linię technologiczną do produkcji słodyczy i stała się liderem w branży cukierniczej w województwie świętokrzyskim. On sam musiał zadowolić się tylko prowizją za pożyczkę oraz odsetkami.
Batalia Włodzimierza Chodzyńskiego jest pełna zwrotów akcji. Jego sprawą zajmował się nawet Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Wygrał. Jednak nie z ludźmi, z którymi prowadził interesy, lecz z państwem polskim. W 2005 r. TPC uznał, że jego sprawa jest prowadzona opieszale i kazał wypłacić mu 1,5 tys. euro. Teraz Chodzyński przygotowuje się do walki o swoje pieniądze. Jest przekonany, że polskie sądy nie uwzględniły jego praw do zysków firmy, w którą zainwestował na początku lat 90.

Kredyt za udziały

To miało być dla niego połączenie biznesu i podróży sentymentalnej. Włodzimierz Chodzyński na początku lat 80. uciekł na Zachód. Pracując w USA, Kanadzie i Szwajcarii, zgromadził spory majątek, a gdy w Polsce runął komunizm, zgłosił się do niego przyjaciel z dawnych lat Jan Banatkiewicz i poprosił o pomoc. – Jego firma była w fatalnym stanie. Nie mógł otrzymać pożyczki z banku, mówił, że nie miał czym płacić pracownikom – opowiada.
Reklama
Szybko uzgodnili warunki umowy. Chodzyński w ramach pożyczki kupił za 35 tys. franków szwajcarskich (ok. 120 tys. zł, ale 20 lat temu, gdy średnia pensja była ponaddwukrotnie niższa, była to spora kwota) w Europie Zachodniej maszyny do zakładu cukierniczego i w ten sposób wszedł w spółkę z Banatkiewiczem oraz jego synem Januszem. – Wtedy taki sprzęt nie mógł być sprzedawany do Polski, bo wciąż obowiązywało embargo. Beze mnie nie mogli sprowadzić linii produkcyjnej do kraju – opowiada. Za zaangażowanie miał otrzymywać 2 proc. miesięcznego obrotu firmy. Ponadto Banatkiewiczowie zobowiązali się spłacić zaciągnięty u niego kredyt w 39 miesięcy.
Umowa została zawarta notarialnie w marcu 1991 r. w Szwajcarii, gdzie wówczas mieszkał Chodzyński. By mieć pewność, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem, inwestor poszedł jeszcze z umową do polskiej ambasady w Bernie. Tam radca ambasady przybił pieczęć „Stwierdzam autentyczność podpisu i pieczęci urzędowej oraz zgodność niniejszego dokumentu z prawem miejsca jego wystawienia”.
Pół roku później w Kielcach przed notariuszem Anną Błeszyńską zostaje podpisany aneks do umowy. Cukiernicy zaciągają u Chodzyńskiego nowy kredyt – tym razem na 9,5 tys. franków szwajcarskich. Chodzi o zakup kolejnej maszyny, którą inwestor zamawia za granicą na swoje nazwisko, a miejscem dostarczenia są Kielce. Pożyczkę mają spłacić w 24 miesiące i zapłacić 20 proc. prowizji za udzielenie kredytu. – Dziś wydaje się, że to wysoka marża, ale wówczas pożyczki udzielano nawet na 90 proc. w skali roku – przypomina Chodzyński.
Pytany przez DGP Janusz Banatkiewicz nie chciał odpowiedzieć na pytania, w jakiej kondycji była wówczas ich firma oraz czy byli w pełni świadomi warunków umowy. „Informacje, o które pan prosi, stanowią tajne dane firmy” – napisał.
Chodzyński nie poprzestał tylko na finansowaniu inwestycji. Znalazł dla firmy Banatkiewiczów odbiorców na Wschodzie. – Wozili czekoladki do granicy, tam towar odbierał ukraiński kontrahent – opowiada. Mogli zresztą jeździć specjalnie przystosowanym do transportu czekoladek samochodem dostawczym, który także kupił im Chodzyński.
Tych wszystkich faktów na próżno jednak szukać w historii opisanej na stronie internetowej Cukierni Banatkiewicz. Tam o Włodzimierzu Chodzyńskim nie ma ani słowa. Pojawia się natomiast wątek poczynionych dzięki niemu inwestycji. Na początku lat 90. firma rozwija się, bo „obok tradycyjnych tortów, ciast i lodów pojawiają się wyroby czekoladowe w postaci wiśni w czekoladzie z likworem. Wielkość ich produkcji szybko rośnie dzięki nowoczesnej linii technologicznej”.
Linia technologiczna kupiona dzięki pieniądzom Chodzyńskiego spowodowała, że zakład Banatkiewiczów idzie w górę przez następne lata. Ale sukces firmy nie przynosił już satysfakcji Włodzimierzowi Chodzyńskiemu, bo umowa była realizowana zgodnie z zapisami do 1994 r., kiedy to Janusz Banatkiewicz uznał, że warunki są dla niego i jego rodziny krzywdzące. Chciał zmniejszenia kwot wypłacanych inwestorowi. Uznał też, że już w całości oddał zaciągnięty dług. Według późniejszych ustaleń biegłego Banatkiewiczowie wypłacili Chodzyńskiemu ponad 47 tys. dol., 2840 franków szwajcarskich i 13,2 tys. marek niemieckich.
Chodzyński nie rozumiał, dlaczego nagle zapisy umowy przestały obowiązywać. Gdy bez żadnych uzgodnień Banatkiewiczowie zaczęli płacić niższe kwoty, inwestor wypowiedział im umowę. Zażądał wydania maszyn i zapłacenia kwot, jakie należą mu się zgodnie z zapisami umowy.
Ale wtedy Banatkiewiczowie wyciągnęli z rękawa prawdziwego dżokera. Okazało się, że umowa notarialna oraz podpisany później aneks są niezgodne z polskim prawem. W tym czasie podmioty zagraniczne mogły być udziałowcami polskich firm tylko wówczas, gdy są to spółki z ograniczoną odpowiedzialnością lub akcyjne. W spółkach cywilnych lub jawnych, a taką właśnie jest firma Banatkiewiczów, osoby mieszkające poza granicami Polski nie mogły uczestniczyć. Janusz Banatkiewicz nie odpowiedział DGP, kiedy zorientował się, że umowa jest niezgodna z prawem oraz dlaczego nie próbował uregulować tych kwestii. To też uznał za tajemnicę firmy.
Do odpowiedzialności za przygotowanie błędnego aneksu do umowy nie poczuwa się również notariusz Anna Błeszyńska. – Treść aneksu strony przygotowały osobiście. Na przygotowanym aneksie zostały złożone podpisy przez strony, a notariusz poświadczył własnoręczność złożonych podpisów. Poświadczając podpisy, notariusz nie ingeruje w treść dokumentu przedkładanego przez strony – tłumaczy.

Nowa batalia

Zupełnie inaczej sytuację pamięta Chodzyński. – Aneks notariusz napisała osobiście na swojej maszynie do pisania. Miałem prawo sądzić, że w takiej sytuacji wszystko jest zgodne z prawem – mówi. Krajowa Rada Notarialna mimo kilkukrotnych zapewnień nie udzieliła odpowiedzi na temat odpowiedzialności notariusza w takim przypadku.
Najważniejsza jednak była decyzja sądu w Kielcach. Ten w 1998 r. w całości potwierdził wersję rodziny cukierników i uznał, że nie są nic winni człowiekowi, który kupił maszyny do ich zakładu i pozwolił się rozwinąć firmie. W rzeczywistości potraktował go więc jak bank, który udzielił pożyczki. Wyrok potwierdził następnie Sąd Apelacyjny w Krakowie, a Sąd Najwyższy odmówił kasacji. – Tylko że ja nie jestem bankiem, lecz inwestorem. Nie rozumiem, dlaczego cała odpowiedzialność za wadliwą umowę spadła na mnie. Przecież można uznać, że Banatkiewiczowie wzbogacili się moim kosztem – mówi Chodzyński.
Gdyby umowa ciągle obowiązywała, 2 proc. od przychodów musiałoby stanowić pokaźną sumę. Bo według informacji na stronie firmowej internetowej „w ostatnich latach podjęto szereg działań mających na celu ekspansję na rynek ogólnopolski, czego efektem jest stała współpraca w zakresie galanterii czekoladowej z sieciami handlowymi, m.in. Carrefour, Plus oraz z firmami takimi jak Jutrzenka oraz Goplana. Niesłabnącą popularnością od lat cieszą się w szczególności subtelne Królewskie Patyczki Miętowe w Czekoladzie oraz wykwintne Wiśnie z likworem w czekoladzie”. Te słowa potwierdzają tylko, jak wielkie znaczenie dla rozwoju firmy miała linia produkcyjna kupiona przez Chodzyńskiego.
Ten co prawda słodyczy nie lubi, ale z pieniędzy, jakie przynoszą czekoladki, rezygnować nie zamierza. W 2010 r. skierował do Sądu Okręgowego w Kielcach wniosek o zawarcie ugody. Nie jest w stanie oszacować, jakie środki należałyby mu się, gdyby umowa ciągle obowiązywała, dlatego domaga się dziś dwóch milionów złotych.