Nieroztropna decyzja dotycząca niezezwolenia prof. Piotrowi Glińskiemu na wygłoszenie krótkiego wprowadzenia do jego programu wynikała zapewne z obawy o stworzenie precedensu. Że potem inni, nie posłowie, ale kandydaci na urząd premiera, też będą chcieli. Jednak proste rozumowanie podsuwa ideę, że raczej by nas prof. Gliński – z całym szacunkiem – nie wstrząsnął z posad, a ponadto był typowany przez niewątpliwie największą siłę opozycyjną i wreszcie, co to by był za zły precedens, gdyby nawet jeszcze pięciu kandydatów na premierów wystąpiło w Sejmie w ciągu najbliższych kilku miesięcy.

A czy to w Sejmie tak ten czas jest cenny i same mądre rzeczy są mówione? Raczej wprost przeciwnie. Argument z precedensu nie jest wcale taki zły, jak się przekonano w krajach anglosaskich, gdzie precedens w prawie karnym ma nieporównanie większe znaczenie. Ale nie tylko w prawie karnym.

Otóż w Polsce od kilku tygodni – a to są takie przemijające mody na słowa i rzekomo na sposoby rozwiązywania problemów – panuje powszechna mania na procedury. Dzwonią do mnie dziennikarze i zadają wyjątkowo mądre pytanie, czy człowiek jest ważniejszy czy procedury. Człowiek to brzmi dumnie i zawsze człowiek jest najważniejszy, także w pogotowiu medycznym i we wszystkich ludzkich działaniach. Procedury są po to, żeby było jak najmniej kolizji między ludźmi i żebyśmy w działaniu publicznym na siebie nie wpadali, a nie po to, żeby zastąpić człowieka. Chyba że mamy tak niskie mniemanie o sobie samych i o naszych bliźnich, że obawiamy się, iż bez procedur kompletnie się wszyscy pogubią, gdyż są – po pierwsze – pozbawieni przyzwoitości oraz – po drugie – głupi.

Precedens jest nawet dla nieprzyzwoitych i głupich, bo precedens, pozwolę sobie na ociupinę konserwatyzmu, to po prostu zestaw doświadczeń, jak zachowywać się w danych sytuacjach. Tyle że – w odróżnieniu od procedur – precedensy nie są spisane i nie stanowią ani prawa, ani reguł, do których można się odwołać, kiedy się nie wie, co robić. Korzystanie z precedensu jest zatem nieco łatwiejsze, bo nie trzeba kartkować księgi z przepisami i procedurami, tylko odwołać się do własnych i cudzych doświadczeń życiowych.

Doskonały przykład stanowi problem niedawno poruszony przez jednego z profesorów, czyli plagiat. Ja, kiedy uczę studentów, wychodzę z przekonania i doświadczenia, że część z nich i tak nie chce się uczyć, a większość, przynajmniej na Uniwersytecie Warszawskim – bardzo chce. Dlatego nie ścigam plagiatów, a raczej wolę porozmawiać z autorami bardzo dobrych prac pisemnych. Jeżeli studenci już to wiedzą, plagiatów jest coraz mniej, a kiedy co pewien czas znajdzie się idiota i uda się go zidentyfikować, to trzeba wszcząć procedury. Jednak procedury na wyższej uczelni powinny być najmniej ważne, bo nie po to się studiuje.

Podobnie jest w życiu towarzyskim. Nie potrzebuję procedur, żeby zrezygnować z przyjaźni z kimś, kto naruszył na przykład moje poczucie dobrego smaku. Analogicznie powinno być w niemal wszystkich sytuacjach, które nie mają w sposób oczywisty wymiaru prawnego. Należy więc – i nie jest to wezwanie o charakterze anarchistycznym, lecz zdroworozsądkowym – łamać procedury, kiedy tylko uważamy, że cokolwiek jest od nich ważniejsze: precedens, człowiek, nasze poczucie sprawiedliwości czy po prostu nasza ciekawość świata i przekonanie o tym, że zasada fair play jest bardzo istotna.

Z tych wszystkich punktów widzenia polityka, a zwłaszcza polityka sejmowa, czyli niewykonawcza, powinna podlegać władzy precedensów w znacznie większym stopniu niż reguł. Ogromnie mnie bawi, kiedy Sejm czy jego szefowie robią z siebie nadęte do niemożliwości ciało, w czasach kiedy tak bardzo mało mamy o nich dobrego do powiedzenia. A gdybyśmy nawet mieli, to i tak są tylko naszymi przedstawicielami i własnego, samodzielnego życia politycznego nie mają, z czego powinni sobie nieco lepiej zdawać sprawę, zamiast udawać mądrali. Mądrale są gdzie indziej, ale nikt ich nie słucha.