Jednak poseł Jaki z pluskwą czy karaluchem w słoiku jako dowodem na niekompetencję ministra Nowaka spowodował, że czara się przelała. Na całym demokratycznym Zachodzie coraz poważniejsze są kłopoty z demokratyczną reprezentacją – tu się biją, tam kradną, ale nas interesuje Polska, a polski parlament przedstawia się opłakanie. Nie byłoby w tym nic szczególnego, a tym bardziej niebezpiecznego, gdyby nie fakt, że ten sam parlament ma czelność podejmować decyzje, które dotyczą wszystkich lub wielu obywateli i to w dodatku decyzje o charakterze moralnym.

Co jest złego z polskim parlamentem czy raczej Sejmem, bo o Senacie wiele nie słyszymy? Przede wszystkim zadufane nieuctwo posłów (będę stale mówił o olbrzymiej większości i nie będę powtarzał, że są wyjątki). Nieuctwo na poziomie gimnazjalnym, kiedy poseł Joński mówi, że powstanie warszawskie wybuchło w 1988 r. Ale to najmniejsza, bo człowiek nieuczony może być mądry.

Jednak zadziwiająca jest pewność siebie, z jaką posłowie wypowiadają się na wszystkie tematy, jak nie umieją sformułować pytania, a jedynie wygłosić – w ich mniemaniu – obraźliwą uwagę (a na ogół niezrozumiałą albo komiczną), w stopniu skandalicznym gwałcąc przy tej okazji reguły gramatyki, składni i wymowy. Do tego jeszcze sądzą, że ich wyczyny powinny być w sposób szczególny traktowane przez media, gdyż są posłami, a nie byle obywatelami i nie powinno się ich obrażać za pomocą złośliwych komentarzy. Ponadto posłowie, czy raczej partie opozycyjne, co kilka tygodni organizują spektakl polegający na odwoływaniu jednego z ministrów. Po co to robią? Nie po to, żeby odwołać, bo wiedzą, że to niewykonalne.

Nie po to, żeby ukazać błędy, bo tego zrobić nie potrafią – karaluch raz jeszcze – tylko po to, żeby sami sobie pokazać, że stanowią siłę, grupę. Opozycja nie ma innego sposobu na utrzymanie masy drugorzędnych posłów, w jakim takim porządku, jak skłanianie ich do głosowania w sprawach nieistotnych, lecz zmuszających do mobilizacji. Posłowie nie wiedzą, czyimi są posłami: partii czy regionu, z którego zostali wybrani. Ostatnio ze wzruszającą jasnością przyznał to wicepremier Piechociński, mówiąc o dwóch posłach, którzy głosowali za odwołaniem ministra Nowaka. Oni – powiada – kierowali się lokalnymi interesami.

Reklama

Otóż konstytucja powiada, a posłowie przecież do stanu maniactwa lubią się powoływać na konstytucję, że posłowie są tylko i wyłącznie posłami narodu, a nie frakcji partyjnej czy też lokalnej. Partie polityczne są tu też winne, bo zarówno w celu łatwiejszego wymuszenia posłuszeństwa, jak i z braku chętnych wystawiają na posłów nieznanych i pod żadnym względem niedoświadczonych obywateli. W tradycyjnej demokracji uzyskanie mandatu posła było rezultatem długiej drogi w administracji, sądownictwie czy w działalności publicznej w organizacjach pozarządowych. W Polsce posłem zostaje byle kto.

A w dodatku ten byle kto ma jeszcze sumienie – nie prywatne, ludzkie, bo to nawet wskazane, lecz publiczne jako poseł. Otóż nas nie obchodzi sumienie publiczne posła, nie interesuje nas retoryczne pytanie „jak ja rano będę mógł sobie spojrzeć w twarz”, nas interesuje, czy poseł reprezentuje rację wspólną, interes publiczny. Jak się tym wszystkim popisom poselskim przyglądam, to przypominają mi się – godne w zasadzie potępienia – słowa wielkiego Józefa Piłsudskiego kierowane do Sejmu II Rzeczypospolitej. Oto jedno z najłagodniejszych i najbardziej znanych sformułowań Marszałka: „Pan poseł to nikczemne zjawisko w Polsce, pozwala sobie bowiem na czynności tak upokarzające – zarówno Sejm, jako instytucję, jak i samych siebie, jako posłów – że powtarzam, cała praca w Sejmie śmierdzi i zaraża powietrze wszędzie”. Piłsudskiego poniosło nieco, ale zastanówmy się, jakie uprawnienia w stosunku do nas mają posłowie.

Otóż zasadą przewodnią powinno był sformułowanie, jakie stoi u podstaw liberalnych społeczeństwa, czyli „mam prawo do wszelkiego używania mojej wolności indywidualnej, o ile przy tej okazji na naruszam cudzej wolności”. A zatem nie mają posłowie żadnego upoważnienia do wtrącania się do mojej wolności indywidualnej. Już prędzej upoważnienie takie mają religie, moraliści oraz wszelkiego rodzaju autorytety, o ile – oczywiście – mam zamiar słuchać ich wskazań. Dlatego niedopuszczalne jest rozstrzyganie przez parlament, a w dodatku przez taki parlament, spraw, które są naszymi prywatnymi sprawami, o ile oddając się tym zajęciom, nie szkodzimy innym.

A zwłaszcza oburzenie musi budzić decydowanie o sprawach indywidualnych i moralnych zarazem większością arytmetyczną. A jak inaczej – odpowiedzą zwolennicy demokracji arytmetycznej. Są inne sposoby i – o dziwo – próbowano je stosować, zanim jeszcze w pełni rozwinęła się demokracja, a to dlatego, iż rozumiano, że człowiek zmuszony do określonej wiary, symboliki czy zachowań moralnych przez większość będzie albo oburzony, albo po prostu odmówi, o ile to możliwe, wykonywania rozporządzeń większości, która nie cieszy się jego szacunkiem. Mamy zatem do czynienia z dwoma kłopotami.

Po pierwsze, musimy szanować nie tylko instytucje, lecz także reprezentujących je ludzi, bo to oni stanowią o kształcie tych instytucji. Po drugie, nie ma najmniejszego powodu, żeby jakakolwiek większość decydowała o naszym prywatnym życiu. To tak, jakby wspólnota mieszkaniowa przegłosowała, że jej członkowie mogą słuchać tylko muzyki poważnej, albo jakby wspólnota wiejska przegłosowała, że nie wolno hodować świń, bo to niezdrowe mięso. Otóż w 1648 r. zawarto pokój na Kongresie Westfalskim, który kończył straszną wojnę trzydziestoletnią, a w istocie cały galimatias wojen religijnych. W ostatecznej wersji traktatu pokojowego sformułowana została reguła dotycząca religii oraz wynikających z niej kwestii moralnych (dla ówczesnych ludzi wszystkie kwestie moralne wynikały z religii). Powiedziano mianowicie, że „większość głosów nie może w takich przypadkach decydować i problemy tego rodzaju muszą zostać rozstrzygnięte po przyjacielsku w rezultacie rozmowy wszystkich zainteresowanych stron”.

Ta „przyjacielska” rozmowa miała trwać tak długo, aż dojdzie do zgody. Nie widzę – poza naturalnie licznymi technicznymi – większych problemów, żeby do współczesnej demokracji wprowadzić podobne zasady. I to tylko w tych przypadkach, kiedy moje decyzje mogą naruszać cudzą wolność, więc nie – na przykład – odnośnie do związków partnerskich, bo tu niczyja wolność nie zostaje naruszona. Zasada westfalska stosuje się przede wszystkim do władzy, a zwłaszcza do parlamentu, który przecież ma – być może nadmierne – uprawnienia ustawodawcze. Kto i jakim prawem decyduje o programach szkolnych, o tym, które lekarstwa są refundowane, oraz czy in vitro lub antykoncepcja są dopuszczalne? Kto w ten sposób, czyli stawiając radary, ograniczając moje prawo do ryzyka bankowego czy też zakazując podejmowania drugiej pracy, która nie koliduje z pierwszą – nadużywa swoich uprawnień?

Innymi słowy: demokracja arytmetyczna z samej zasady głosowania większością, jak i z powodu jakości przedstawicieli narodu jest zbyt agresywna i pozwala sobie na zbyt wiele. Jest wiele sensownych sposobów na uniknięcie tej pułapki, pułapki także dla władzy wykonawczej, która nadmiernie podlega ustawodawczej. A najważniejszym z nich jest sięganie do społeczeństwa obywatelskiego i do stowarzyszeń. Kończąc, powiem coś o swoim ogródku. To stowarzyszenie profesorów, a nie władze jakiekolwiek, powinno decydować, czy i jak może dodatkowo pracować profesor. Proszę się raz na zawsze odczepić od zbędnego (bo bywa niezbędne) wtrącania się w nasze życie.