Czy zastanawiają się państwo czasem, dlaczego jakiś temat wyskakuje nagle przed inne i staje się sprawą pierwszoplanową? Dlaczego właśnie teraz wszyscy mówią o koniecznej, natychmiastowej i niecierpiącej zwłoki potrzebie reformy OFE? A dlaczego nie pięć lat temu albo nie za dwa lata? Czemu od początku kryzysu, jak Europa długa i szeroka, wszystkie wysiłki są skierowane na walkę z długiem publicznym, a nie – powiedzmy – bezrobociem? Przykłady można mnożyć. Ale w gruncie rzeczy chodzi o odpowiedź na fundamentalne pytanie: co rządzi tą humorzastą i oportunistyczną istotą, jaką jest opinia publiczna? I dlaczego warto się bronić przed jej dyktatem?
Najłatwiej byłoby powiedzieć, że kręcimy tym wszystkim my. Media. Stojąc z boku, bacznie przypatrujemy się walce grup interesu. Nieważne, czy to okłada się Platforma z PiS, pracodawcy ze związkowcami, czy starzy z młodymi. Zawsze w pewnym momencie wkraczamy i staramy się znaleźć w tym wszystkim złoty środek. I nawet jeśli każde z mediów (czy dziennikarzy) ma swoje preferencje, to jest ich tak wiele, że można liczyć na wypracowanie jakiegoś rozsądnego rozwiązania.
Niestety. Ten obraz jest tylko częściowo prawdziwy, a wpływ mediów na rzeczywistość ma charakter mocno ograniczony. Wiemy to przynajmniej od czasu pionierskiej pracy socjologów Maxwella McCombsa i Donalda Shawa. W czasie amerykańskiej kampanii wyborczej 1968 r. badacze wybrali się do miejscowości Chapel Hill w Karolinie Północnej i tam obserwowali zachowania mieszkańców. Udowodnili wówczas, że media nie potrafią zmusić ludzi do tego, na którego kandydata mają głosować. Zatwardziali demokraci, nawet jeśli w czasie kampanii byli konfrontowani wyłącznie z prorepublikańskimi mediami, i tak wybierali demokratę. I na odwrót. Ale przy okazji McCombs i Shaw zauważyli coś jeszcze ważniejszego. Nawet jeśli media nie potrafią zmusić ludzi do tego, CO mają sądzić, to są niezrównane w dyktowaniu, O CZYM konsumenci mediów będą myśleli i rozmawiali.
W praktyce działa to według zasady znanej z filmu „Rozmowy kontrolowane”: „Czy do tego wszystkiego musiało dojść? Widocznie musiało, skoro doszło!”. Ten związek przyczynowo-skutkowy na pierwszy rzut oka wydaje się fałszywy i absurdalny. A jednak w prawdziwym życiu nasz umysł funkcjonuje zazwyczaj właśnie według takiego dictum. Wszyscy mówią o jakiejś sprawie? Widocznie jest bardzo ważna. Politycy przygotowują reformę? Najpewniej było na nią zapotrzebowanie. Na rynek wchodzi nowy produkt? Niewątpliwie jest na niego popyt. A przecież w żadnym z tych przypadków nie musi to być prawda.
Reklama

Polityk chorągiewka

Czy nie jest więc odwrotnie? Może to potężni gracze – wszelkiej maści grupy interesu i nacisku – sterują mediami w taki sposób, by opinia publiczna mówiła i myślała o tym, co jest im obecnie na rękę? Według tego toku rozumowania temat reformy emerytalnej najpierw został w Polsce podsuflowany przez towarzystwa ubezpieczeniowe działające w zmowie z Bankiem Światowym. A teraz debatę odgrzał rząd, który chce położyć łapę na łatwym pieniądzu z OFE i robi prywatnym emeryturom czarny PR. W tym schemacie spory toczone przez opinię publiczną są tylko teatrem kukiełek. Za sznurki pociąga ktoś inny. Wpływowi politycy, potężni prezesi czy międzynarodowe instytucje.
Media zresztą taki opis rzeczywistości kupują nader chętnie. Bo to jakby gotowy scenariusz filmu sensacyjnego. Postacie są wyraziste i w sposób zdecydowany dążą do swoich celów. Tutaj każda nowa ustawa, każda zmiana ministra to efekt zdecydowanego lobbingu albo walk frakcyjnych wewnątrz rządzącej partii.
Tylko że takie rozumowanie też jest prawdziwe jedynie po części. I ma kilka słabych punktów. – Zazwyczaj zakładamy, że ważni decydenci polityczni czy ekonomiczni mają ściśle zdefiniowane interesy. Jest to rozumowanie z gruntu fałszywe – uważa Jamie Druckman z amerykańskiego Northwestern Uniwersity. Wielu z nich po prostu dryfuje. Druckman przypomina postać obecnego sekretarza stanu USA Johna Kerry’ego, który w 2004 r. bezskutecznie starał się o amerykańską prezydenturę. Jego szanse na Biały Dom pogrzebały wówczas słowa: „Rzeczywiście głosowałem za 87 miliardami dolarów na wojnę w Iraku, po czym głosowałem przeciwko nim”. Demokrata został okrzyknięty politykiem chorągiewką. A przecież zachował się zupełnie naturalnie. Po prostu ani w jednym, ani w drugim momencie nie do końca wiedział, co jest rozwiązaniem najbardziej korzystnym: czy Ameryka ma iść na wojnę z Saddamem Husajnem, czy nie. Zagłosował więc tak, jak podpowiadała mu intuicja. A potem zmienił zdanie. – Nie ma powodów przypuszczać, by inni polityczni czy ekonomiczni decydenci byli od Kerry’ego zasadniczo różni. A już na pewno można powiedzieć, że zmienne interesy dominują nad chłodnym i długofalowym planem – uważa Druckman.
Problem jest uniwersalny. Angielski ekonomista John Kay poświęcił mu książkę pt. „Obliquity” (można to tłumaczyć jako „Na opak”). Dowodzi w niej, że w historii świata cele były najczęściej osiągane w sposób pośredni, często niezamierzony. To dlatego Paryż jest miastem ładniejszym niż zaplanowana od podstaw Brasilia. A firmy, które ogłaszają, że ich celem numer jeden jest najwyższy zysk dla akcjonariuszy, niekoniecznie ten zysk lepiej niż inne koncerny realizują.
Wśród ekspertów te niedostatki racjonalności uczestników gry publicznej już od dawna nikogo nie dziwią. Ich zdaniem żyjemy w świecie zdominowanym przez graczy chaotycznych i nieracjonalnych. I nie brak głosów, że nie jest to wcale zła wiadomość. Wystarczy pomyśleć, co by się działo, gdyby w sposób racjonalny zachowywali się na przykład wyborcy. Wtedy najpewniej frekwencja wynosiłaby zero procent. Obłęd? Wręcz przeciwnie! Przecież z punktu widzenia pojedynczego wyborcy jego głos waży tyle, co nic. A skoro tak, to jaki sens ma zgłębianie programów wyborczych, przypatrywanie się kandydatom i w ogóle próba odpowiedzialnego wzięcia udziału w głosowaniu? Najrozsądniejszym rozwiązaniem jest więc przy urnie w ogóle się nie pojawiać. Mamy zatem albo racjonalistów, którzy na wybory nie chodzą, albo ignorantów, którzy oddają swój głos zgodnie z intuicją, a nie jakimiś głębokimi przemyśleniami i po skalkulowaniu własnego interesu. Tak przynajmniej – w nieco karykaturalnej formie – dylematy wyborcy przedstawił już w latach 50. politolog z Brookings Institution Anthony Downs.

Idee robią dobre wrażenie

Gdybyż to jednak było takie proste. Gdyby demokratycznie wybrany polityk albo prezes dużej giełdowej spółki mógł szczerze przyznać: „Nie wiem, co jest najlepsze z punktu widzenia mojego interesu. Mogę oczywiście zaryzykować, ale pewności, że postępuję słusznie, nie będę miał nigdy”. Problem w tym, że jego wyborcy, akcjonariusze, podwładni oczekują, że będzie przewodził. Stwarzając przy tym wrażenie, że wie, dokąd zmierza. Profesor ekonomii politycznej z amerykańskiego Brown University Mark Blyth od lat bada to zjawisko. – Decydenci są jak kapitan statku na wzburzonym morzu. Potrzebne mu są jakieś punkty odniesienia. W świecie polityki czy biznesu taką funkcję spełniają idee – tłumaczy Blyth. Idee, o których mówi, to te wszystkie, zdawałoby się, wyświechtane frazesy w stylu „liberalizmu”, „socjalizmu”, „sprostaniu wyzwaniom nowoczesności” albo „zrównoważonego rozwoju”. Ich krytycy zżymają się, że są słowami wydmuszkami i że nic z nich nie wynika. – Nic bardziej mylnego – przekonuje Blyth. – To idee pomagają zmniejszyć niepewność w czasach kryzysu. To one pozwalają stworzyć wrażenie, że panuje się nad sytuacją. Służą też do budowania strategicznych koalicji z innymi graczami albo naruszania istniejącego status quo – dodaje ekonomista.
Jednak z ideami jest jeden zasadniczy problem. Są zaprzeczeniem tego, że rozwiązanie będzie nasze, własne i autorskie. To dlatego liderzy polityczni i gospodarczy są często tak zaskakująco mało oryginalni w swoich posunięciach. – Decydenci czy to polityczni, czy ekonomiczni mają naturalną tendencję do chodzenia na skróty – uważa wręcz Kurt Weyland z Uniwersytetu Teksaskiego w Austin. Trudno im się dziwić. Działają przecież w sytuacji permanentnego kryzysu. Nie mają ani czasu, ani zasobów do eksperymentowania i analizowania rozlicznych scenariuszy. Sięgają po modele, które sprawdziły się gdzieś w okolicy. I po prostu przeszczepiają je na swój własny grunt. W ten sposób w polityce albo praktykach korporacyjnych tworzą się pewne mody. Rozchodzą się one zgodnie z mechanizmem opisanym w latach 60. przez socjologa Everetta Rogersa. Urodzony na farmie w Iowa Amerykanin przeżył jako dziecko zmagania jego ojca – drobnego rolnika – z wyzwaniami modernizacji. I dostrzegł, że nie sposób pozostać zupełnie obojętnym na zewnętrzne nowinki i mody. Potem – już jako socjolog – wszystko dokładnie opisał.
Te mody to trzeci – obok mediów i grup interesu – element układanki. To one w dużym stopniu decydują, kiedy i o czym mówi opinia publiczna. To dlatego po II wojnie światowej wszyscy byli keynesistami. Interwencjonistyczne rozwiązania zastosowane po raz pierwszy przez demokratyczną administrację Franklina Delano Roosevelta w USA w ciągu dwóch następnych dekad zdominowały myślenie o gospodarce w całym zachodnim świecie. Podobnie było w latach 80., gdy zaczął się triumfalny pochód neoliberalizmu z jego tendencjami prywatyzacyjnymi i obniżaniem obciążeń podatkowych. I tak jest teraz, gdy pod wpływem szoku związanego z kryzysem roku 2008, w krajach takich jak USA oraz w retoryce potężnych organizacji międzynarodowych (MFW, Bank Światowy) znów zaczyna się przebijać bardziej etatystyczne podejście do gospodarki.

Dyktat intelektualnej mody

Od wielkich mód nikt nie jest do końca wolny. A zwłaszcza kraje średniej wielkości, takie jak Polska, które są na nie wyjątkowo podatne. Trudno jednoznacznie przesądzić, czy wpływ zewnętrznych trendów jest dla kraju dobry, czy zły. Akurat w naszej części Europy panuje przekonanie, że wiele z tematów i reform podsuflowanych nam przez Unię Europejską czy Bank Światowy przyczyniło się do modernizacji naszej gospodarki. Ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Dobrze pokazał to w opublikowanej niedawno po polsku książce „Prywatyzacja emerytur” amerykański politolog Mitchell Orenstein. Widać w niej doskonale, że Polska w 1999 r. zreformowała swój system emerytalny pod wpływem mody na prywatyzację promowaną przez Bank Światowy, która przetaczała się wówczas przez cały region Europy Środkowej i Wschodniej.
Jeszcze lepiej widać ten mechanizm w książce harwardzkiego ekonomisty Daniego Rodrika „Jedna ekonomia. Wiele recept”. Rodrik porównuje w niej ostatnie 40 lat rozwoju dwóch regionów. Z jednej strony mamy Amerykę Łacińską, która realizowała stworzony na ultraliberalnych amerykańskich uniwersytetach kurs na wolny rynek (czyli konsensus waszyngtoński lansujący prywatyzację i liberalizację jako uniwersalny lek na stagnację). Z drugiej jest krocząca swoją drogą Azja. Czyli kraje takie jak Tajwan czy Korea Południowa, które generalnie zaakceptowały wolny rynek, ale zostawiły sobie furtkę na skrojenie go na własne lokalne potrzeby. I godziły się np. na daleko idące ingerencje państwa we własność prywatną, bliskie relacje rządu i biznesu albo rozległą własność publiczną w sektorze przemysłowym. To porównanie bardziej podatnej na mody Ameryki Łacińskiej z bardziej autonomiczną Azją nie pozostawia wątpliwości. – Azjaci rozwijali się szybciej. I to wcale nie dowodzi, by interwencjonizm był lepszy od liberalizmu. Po prostu Azjaci umieli znaleźć korzytną dla siebie formułę gospodarczą. A Latynosi zawierzyli modzie i nie wyszli na tym tak dobrze, jak powinni – pisze Rodrik.
Media, grupy interesu, potężni gracze zewnętrzni. Każdy po trochu współdecyduje o tym, dlaczego opinia publiczna myśli i mówi o jednym, a nie o czymś zupełnie innym. Wniosek z tego taki, że wobec każdej rzekomo kluczowej i niecierpiącej zwłoki sprawy warto zachować dystans. „There is no alternative” (Nie ma innego wyjścia) – zwykła mawiać zmarła niedawno Margaret Thatcher. Slogan (czasem jako poręczny skrót TINA) wszedł do obiegu jako idealny sposób kończenia każdej niewygodnej dla apodyktycznej pani premier dyskusji. Ale Thatcher nie miała racji. Bo alternatywa zawsze jest. Pytanie tylko, czy się opłaca i czy ma się wystarczająco dużo autonomii, by po nią sięgnąć.