Włosi już to przerabiali, Anglicy i Hiszpanie też. W sobotę własny finał piłkarskiej Ligi Mistrzów mają Niemcy. Czy to kolejny dowód na ich hegemonię w Europie? Nie tylko piłkarską, ale i ekonomiczną? Bezprzykładny triumf oszczędnego gospodarowania oraz wyważonych transferów? Tezy chwytliwe, ale nie do końca prawdziwe. Bo w rzeczywistości Bayern i Borussia ani tak świetnie zarządzanymi, ani szczególnie sympatycznymi przedsiębiorstwami nie są. I nigdy nie były.
Bayern Monachium zawsze chciał być odpowiednikiem takich firm, jak choćby Bosch. Z jednej strony być marką globalną i światowym liderem w swojej branży, z drugiej zachować charakter solidnej firmy rodzinnej. Niezależnej od kaprysów przypadkowych inwestorów, zarządzanej spokojnie pod kątem wyników długookresowych oraz społecznie odpowiedzialnej. Takie firmy były w czasach turbokapitalizmu lat 80. i 90. traktowane jak sympatyczne, ale skazane na wymarcie dinozaury. Jednak od czasu kryzysu 2008 r. święcą triumfalny powrót. I monachijczycy chcą, by właśnie tak ich postrzegano. Jednak jak to zwykle w przypadku wielkich koncernów bywa, mozolnie polerowany wizerunek i prawdziwe oblicze to dwa nie do końca (mówiąc delikatnie) pokrywające się obrazy.
W połowie kwietnia Bayern był w fantastycznym piłkarskim ciągu i gromił wszystkich rywali. Wyniki mówiły same za siebie: 4:0, 6:0, 8:1. Po kolejnym takim nokaucie prezes potężnego bawarskiego klubu Uli Hoeness udzielił wywiadu, w którym powiedział, że taki stan rzeczy jest na dłuższą metę... nie do utrzymania. „Musimy sobie zadać pytanie, czy chcemy takiej Bundesligi? Czy naprawdę chcemy, byśmy stali się kopią Hiszpanii, gdzie liczą się tylko dwie drużyny, a reszta odgrywa rolę statystów?” – zastanawiał się publicznie. Przekaz był czytelny. Bayern, choć potężny, troszczy się o los maluczkich rywali. Owszem, czasem może i trochę zadziera nosa, ale w sumie oprócz własnego interesu widzi również dobro wspólne. W tym wypadku los całej niemieckiej ligi piłkarskiej.
Jej siłą przez lata było właśnie to, że tu każdy mógł wygrać z każdym. I to dzięki temu kibice zapełniali stadiony (Bundesliga ma największą meczową frekwencję ze wszystkich lig europejskich). A za nimi przychodzili sponsorzy i kluby nawet bez dominacji w Lidze Mistrzów nie musiały ratować się zaciąganiem kredytów. Tak jak Hiszpanie czy Włosi. Nie była to zresztą pierwsza solidarnościowa interwencja władz Bayernu. Sam Hoeness szczyci się tym, że w 2005 r. dał kredyt balansującej na granicy bankructwa Borussi Dortmund. Bez wahania zgodził się także, by jego gwiazdy – za darmo – pojechały do Hamburga na mecz towarzyski z maleńkim (ale kultowym wśród miejscowej alternatywy) klubem FC St. Pauli, by pomóc mu w zebraniu grosza na ratowanie budżetu. Bayern od lat ostentacyjnie odmawia też telewizjom, które kuszą klub milionami za wyłączność do transmitowania jego meczów. A tak przecież od lat zarabiają Real i Barcelona. „Negocjujemy jako cała Bundesliga. A różnice pomiędzy tym, co dostają najlepsi, a tym, co najsłabsi, nie może przekroczyć 50 proc.” – powtarzają jak mantrę władze monachijskiego klubu.
Reklama
Ale jest druga strona medalu. O niej Bawarczycy mówią niechętnie. I nikt nie chce zawracać sobie nią głowy właśnie teraz, gdy Bayern gra najlepszą i najpiękniejszą piłkę od lat 70. Kiedy dosłownie połyka wszystkich wielkich rywali, z Arsenalem Londyn, Juventusem Turyn czy FC Barceloną na czele. Kiedy wygrał 23. mistrzostwo Niemiec i ma wielkie szanse na 5. wygraną w Lidze Mistrzów. I gdy wiadomo, że od nowego sezonu poprowadzi go owiany legendą najlepszego trenera świata Pep Guardiola. Ale nie mówić o tym się po prostu nie da. I Bawarczycy sami są sobie winni. A głównie ich prezes Uli Hoeness. Pod koniec kwietnia wyszło na jaw, że popularny Hoeness przez lata unikał płacenia podatków niemieckiemu fiskusowi, utrzymując tajne konto w Szwajcarii. Oficjalna wersja kolportowana przez klub jest oczywiście taka, że Hoeness – nieuczciwy podatnik i Hoeness – rozważny prezes wielkiego Bayernu to dwie różne postacie. Znany z krewkiego charakteru Bawarczyk udzielił paru wywiadów, w których wyjątkowo skruszony bił się w piersi i twierdził, że tajne konto było mu potrzebne tylko do grania na giełdzie. Ale robił to wyłącznie dla adrenaliny, bo od giełdy się uzależnił. Ale teraz zmądrzał i jest gotów wszystkie zaległości grzecznie opłacić. A poza tym jego osobistych grzeszków nie można w żaden sposób przekładać na cały klub. A jednak można. I nawet trzeba.

Pieniądze idą pod stołem

Bo przy okazji dyskusji i trwającego w sprawie Hoenessa śledztwa wychodzą na jaw coraz to nowe fakty pokazujące, jak wyglądało tak wychwalane teraz pod niebiosa zarządzanie najlepszym niemieckim klubem piłkarskim. Wątpliwości budzi już samo tajne konto Hoenessa, do którego założenia namówił prezesa Bayernu niejaki Louis Dreyfus. Nie tylko zresztą namówił, ale i wpłacił na nie – bagatela – kilka milionów euro. Sam Hoeness sprawę bagatelizuje, mówiąc, że Dreyfus był jego przyjacielem. Tylko że ów Dreyfus to jednocześnie były prezes odzieżowego giganta Adidasa. A jakiś czas później Bayern podjął decyzję o podpisaniu wieloletniego kontraktu na dostarczanie sprzętu sportowego z Adidasem właśnie. A nie z Nike, które oferowało monachijczykom lepsze finansowo warunki. To nie wszystko. Nagle okazuje się, że Uli Hoeness za pomocą tajnego konta obracał (i to za wielkie sumy) akcjami Deutsche Telekomu. Czyli firmy, która jest głównym sponsorem Gwiazdy Południa (tak czasem nazywa się Bayern) i daje drużynie 25 mln euro rocznie. Jakoś sporo tu przypadków przeczących dobrym praktykom w zarządzaniu dużą spółką akcyjną.
Dalej jest jeszcze ciekawiej. Niby Bayern jest taki dumny z tego, że nie poszedł nigdy na lep sponsorów i nie zaczął negocjować indywidualnie kontraktów telewizyjnych. Przeczy temu jednak historia opisana niedawno przez tygodnik „Der Spiegel”. W 1999 r. Bawarczycy podpisali tajne porozumienie z magnatem medialnym Leo Kirchem, właścicielem stacji Sat. 1 i Premiere. W myśl umowy Bayern kasował od Kircha po 15 mln euro rocznie. Od 2003 r. stawka miała wzrosnąć do 40 mln. A potem Hoeness, wykorzystując pozycję szefa najpotężniejszego klubu, przekonał pozostałych szefów drużyn, by wspólnie sprzedali prawa do Bundesligi właśnie Kirchowi. Niby więc Bayern grał o prawa telewizyjne solidarnie z innymi. Ale jednocześnie pod stołem zgarnął premię dla giganta. I jeszcze mógł się obnosić z tym, jak to myśli o dobru wspólnym.
Tę przewagę finansową Bawarczycy bez skrupułów wykorzystywali przeciwko niemieckim konkurentom. Głównie podkupując im najlepszych piłkarzy. Kiedy więc w niemieckiej piłce wybijał się jakiś talent, natychmiast pojawiał się u niego emisariusz z Monachium z workiem pełnym pieniędzy. Właściwie nie było takiego, który by się im oparł. Michael Ballack, Andreas Herzog, Mario Gomez, Mario Basler, Oliver Kahn, Lukas Podolski, Giovane Elber, Claudio Pizarro, Miroslav Klose: lista takich zakupów jest bardzo długa. I wtedy Bawarczycy spadkiem poziomu Bundesligi jakoś się nie przejmowali. Ale o tym, jak bezwzględny potrafi być Bayern, szczególnie mocno publiczność przekonała się kilka tygodni temu. Tuż przed pierwszym półfinałem Ligi Mistrzów gruchnęła wieść, że największy gwiazdor dortmundczyków Mario Goetze od przyszłego sezonu będzie grał w Bayernie. Za sumę 37 mln euro odstępnego. A na dodatek Bawarczycy mocno też negocjują z Robertem Lewandowskim. Źródłem przecieku miał być ponoć sam Hoeness. A celem poplątanie dortmundczykom nóg w starciu z Realem Madryt. I uniknięcie najgorszego z możliwych scenariuszy. Czyli sytuacji, w której Bayern odpada z Barceloną, a Borussia jest jedynym niemieckim finalistą.
Wątpliwości budzi też rodzinność firmy FC Bayern. Faktycznie za najważniejsze sznurki pociąga w tym klubie grupa przyjaciół z boiska: Uli Hoeness, Franz Beckenbauer i Karl-Heinz Rummenigge. Ostatnio (myśląc zapewne o przyszłości) dokooptowano do tego grona młodszego o pokolenie Matthiasa Sammera (najlepszy piłkarz Europy w roku 1996). To oczywiście model inny niż struktury władzy Barcelony (tam prezes wybierany jest w rodzaju demokratycznych wyborów powszechnych). Nie mówiąc już o klubach sterowanych ręcznie przez bogatych właścicieli, tak jak kiedyś Olympique Marsylia śliskiego Bernarda Tapiego, potem Milan – Silvia Berlusconiego czy Chelsea – Romana Abramowicza. W praktyce jednak współczesny Bayern niewiele się różni od tych ostatnich. To nie Manchester United, gdzie trener Alex Ferguson realizował swoją koncepcję szkoleniową przez prawie trzy dekady. W Monachium trenerzy zmieniali się w ostatnich latach równie szybko, co w Chelsea. Czyli średnio co dwa lata. Czy zawsze decydował o tym sportowy wynik? Inne zdanie mieliby na ten temat Louis van Gaal czy Juergen Klinsmann, którzy musieli odejść z powodu zbytniej samodzielności. Bo Hoeness, Beckenbauer i spółka bardzo źle reagują na próby odsunięcia ich od bieżącego zarządzania drużyną. W końcu Bayern to wielka rodzina – lubią powtarzać.
Oczywiście wielu zasług obecnemu kierownictwu Bayernu odmówić nie można. Potęgę finansową faktycznie udało im się zbudować. Według dorocznego raportu firmy doradczej Deloitte monachijczycy są od paru lat pod względem zamożności czwartym na świecie klubem piłkarskim. W 2012 r. FCB osiągnął obroty rzędu 368 mln euro. Dla porównania Real ma 512 mln, Barcelona 483 mln, a Manchester United 395 mln. Na klubowym koncie leży stała nadwyżka w postaci 100 mln euro. To w dużej mierze zasługa wspomnianego już Hoenessa. To on, wchodząc do struktur zarządzających jako niespełna 30-latek, powiedział swojemu dawnemu kumplowi z boiska Paulowi Breitnerowi, że zrobi z Bayernu „niemiecki Real Madryt”.
I zrobił. Z początku był to Bayern dla ubogich. Był jak cała ówczesna niemiecka piłka. Wygrywał walecznością, a nie finezją. Na szczęście lepszych wówczas w Niemczech nie było. A za to w niemieckiej gospodarce były pieniądze. I sponsorzy, którzy uważali, że piłka jest jednak dobrą reklamą. Bo Niemcy piłkę kochają. I ta miłość łączy wszystkie klasy społeczne, które spotykają się w sobotni wieczór na stadionie. A ponieważ mowa o jednym z najbogatszych społeczeństw Europy, tworzy to wyjątkowo dobrą podstawę do budowania zdrowych piłkarskich biznesów. Szef hiszpańskiej ligi pytany ostatnio o obecne sukcesy niemieckiej piłki powiedział, że z kilkuprocentowym bezrobociem łatwiej jest robić piłkę opartą na zdrowych księgowo fundamentach. A w kraju, gdzie bezrobocie podchodzi pod 30 proc., jest o to dużo trudniej. Coś w tym stwierdzeniu faktycznie jest.

Uzdrowiony bankrut

O ile jednak Bayern można od biedy uznać za piłkarskie ucieleśnienie reńskiego kapitalizmu, o tyle absolutnie już nie na miejscu jest określanie w ten sposób jego sobotniego rywala Borussi Dortmund. Czarno-żółci to absolutnie nie Bosch, Volkswagen czy Siemens. Bliżej im raczej do... upadłego amerykańskiego koncernu energetycznego Enronu, który dobił się kreatywną księgowością.
Jeszcze w r. 2005 r. zespół był właściwie bankrutem. Jego dług na koniec sezonu sięgał 55 mln euro. Drużynie groził spadek z ligi i zniknięcie na lata (jeśli nie na zawsze) z profesjonalnej piłki. Jak mogło do tego dojść? Borussia wpadła w tę samą pułapkę, która czyha na wiele przedsiębiorstw mających za sobą kilka dobrych lat szybkiego wzrostu. Po prostu przeinwestowała. W 1991 r. dortmundczycy trafili w dziesiątkę, angażując genialnego (choć jeszcze wtedy nieznanego) trenera Ottmara Hitzfelda, który ze średnich piłkarzy zrobił dobry zespół. Pojawił się sukces, w ślad za nim pieniądze i kolejni (już coraz lepsi) piłkarze. W połowie lat 90. na stadionie westfalskim grała już drużyna godna powalczyć o sukces poza Niemcami. I faktycznie Hitzfeld wycisnął z nich wszystko, co mógł. W 1997 r. Borussia wygrała Ligę Mistrzów. Jednorazowy sukces to jedno, ale utrzymanie się na szczycie to już zupełnie inna sprawa. Bo koszty rosną wówczas dużo szybciej niż zyski. To dlatego Borussia zdecydowała się w roku 2000 na pokerową zagrywkę. Jako pierwsza (i jak dotąd jedyna) drużyna weszła na giełdę. Kurs jednej akcji był symboliczny – 11 euro. Tak, jak 11 piłkarzy na boisku. Na emisji akcji klub zarobił 143 mln euro. Sporo. Problem w tym, że czarno-żółci natychmiast wydali je na nowych piłkarzy. W myśl zasady, że gwiazdy przyniosą sukcesy, te zaś sponsorów i dochodowa machina zacznie się kręcić.
Pierwszy sezon po wejściu na giełdę był faktycznie świetny. Borussia odzyskała mistrzostwo Niemiec. A Brazylijczyk Marcio Amoroso ściągnięty za 30 mln euro został królem strzelców. Wkrótce ten sam Amoroso stał się tragiczną figurą upadku dortmundczyków. W 2003 r. Borussia biła się o awans do Ligii Mistrzów z belgijskim FC Brugge. Mecz miał dla klubu kolosalne znaczenie ekonomiczne. Bo zyski za grę w Champions League były już zaplanowane w napiętym klubowym budżecie i bez nich Borussi groziło ześlizgnięcie się w spiralę długów. Mecz z Belgami zakończył się serią karnych. Jako ostatni do piłki podszedł właśnie wart 30 mln Amoroso. I spudłował. Tak Borussia znalazła się w sytuacji przypominającej dzisiejszą Grecję. Nic nie pomogły sprzedaż stadionu ani cięcie budżetu. Z tego ostatniego powodu odchodzili po kolei najlepsi piłkarze, pogorszyły się wyniki, co przyniosło z kolei ucieczkę sponsorów. Spadał też kurs akcji. Z 11 euro w roku 2000, do momentami nawet 80 centów.
Ostatecznie Borussię uratowała dobra wola i sentyment akcjonariuszy funduszu nieruchomości Molsiris (spółka córka Commerzbanku), który wyłożył pieniądze na ratowanie zasłużonej drużyny. Dortmund miał przy tym szczęście, że ich dołek przypadł na czas jeszcze przed kryzysem 2008 r. Bo potem, gdy cały niemiecki system finansowy walczył o przetrwanie, pieniędzy pewnie by już nie dostali. Od tamtej pory Borussia pieniędzmi gospodaruje już oszczędniej. Stopniowo poprawia też wyniki finansowe. W rankingu Deloitte za rok 2012 jest na miejscu 11. z obrotami rzędu 189 mln euro. W tym roku ze względu na sukcesy w Lidze Mistrzów powinno być jeszcze lepiej. Dortmund robi też dobre interesy na swoich piłkarzach. Na przykład pomocnik Shinji Kagawa przyszedł do nich w roku 2010 za 350 tys. euro, a dwa lata później sprzedali go za 15 mln euro do Manchesteru United. Teraz zarobią 37 mln na Mario Goetzem i pewnie zbliżoną sumę na Lewandowskim (jeśli dojdzie do sprzedaży). Ale i ten kij ma niestety dwa końce. Bo nie ma pewności, że młodzi gracze, którzy ich zastąpią, też zamienią w takie talenty. I czy sprzedaż nie podmyje wartości Borussii w oczach sponsorów, bo np. gdy ujawniono informacje o sprzedaży Goetzego, kurs akcji poszedł w dół o 20 centów. Czy na dortmundczyków nie czeka podobna pułapka, co 10 lat temu?
Bayern i Borussia to kluby bardzo różne. Mają inną filozofię zarządzania, inne zasoby finansowe oraz inną strategię sprzedawania własnego sukcesu. Każdy z nich ma swoje atuty i słabości. Ale doszukiwać się w ich finałowym spotkaniu dowodu na nową niemiecką hegemonię w piłkarskim biznesie jest pewnym nadużyciem. Bo przecież niewiele brakowało, by w rewanżowym półfinale Real zdołał wcisnąć dortmundczykom trzeciego gola (Borussia wygrała 3:2), a ćwierćfinał z Malagą mógł nie zostać przedłużony o cztery minuty (decydujące o awansie bramki padły w 91. i 93. min spotkania).