Związki zawodowe oderwały się od rzeczywistości. A może po prostu wygodniej im dostrzegać tylko taki jej kawałek, który pozwoli pokazać waleczność liderów i uzasadni ich nawoływania do ulicznych protestów. Bo komisja trójstronna nie podejmuje dialogu w sprawie podniesienia płacy minimalnej z obecnych 1,6 tys. zł do 1720 zł, a Sejm – mimo sprzeciwu związkowców – zgodził się na elastyczny czas pracy, co ma nas cofnąć do kapitalizmu dziewiętnastowiecznego. Mimo że w ostatnich latach minimalne wynagrodzenie rosło o wiele szybciej niż ceny. I mimo ostrzeżeń, że zbyt szybkie tempo tego wzrostu zwiększy bezrobocie.
Z perspektywy, z której patrzy na rzeczywistość „Solidarność”, OPZZ czy Forum Związków Zawodowych, widać, że zagraniczni właściciele wielkich sieci handlowych wykorzystują pracowników. I że, chociaż mają oni zatrudnienie, to za obecną pensję minimalną nie są w stanie utrzymać rodziny i stają się nieznaną wcześniej grupą tzw. biednych pracujących. Ale przyjmując nieco inny punkt widzenia, można zobaczyć tysiące małych polskich firm, zwłaszcza na prowincji, dla których tak drastyczne podniesienie minimalnych zarobków może oznaczać konieczność częściowego przynajmniej przeniesienia się do szarej strefy. A na pewno przeniesienie do niej najmłodszych i najniżej kwalifikowanych pracowników, którzy legalnie na swoją pensję nie zarobią. Co zyskają na stanowczości związkowców?
Nie znaczy to wcale, że związki powinny milczeć i godzić się na wszystko. Lepiej jednak walczyć o coś, co ma szanse powodzenia i w dodatku mieć za sojusznika pracodawców. Jest taka sprawa. Jest nią walka o to, by wreszcie najważniejszym kryterium przy wygrywaniu zamówień publicznych przestała być najniższa cena. Bo to ona, a nie tylko kryzys, zrujnowała nasz rynek pracy, czym przecież związki zawodowe powinny się interesować. Za ceny, dzięki którym firmy wygrywają przetargi na budowę dróg, szpitali czy choćby na usługi sprzątania lub ochroniarskie, nie da się ludziom zapłacić nawet pensji minimalnej – alarmuje Konfederacja Lewiatan. Z kosztorysów wynika, że tacy pracodawcy nie płacą pracownikom więcej niż 5 zł za godzinę!
To przedsiębiorstwa publiczne zmuszają prywatne firmy do zatrudniania na czarno, bo legalnie – za takie pieniądze – się nie da. I nie znaczy to wcale, że dzięki temu mamy tanie drogi czy bloki energetyczne. Nie powstają za mniejsze, a często sporo nawet większe, pieniądze. Bo wykonawcy, którzy wygrają te przetargi dzięki nierealnym cenom, nie są w stanie zamówienia wykonać. Dołożyć więc trzeba koszty opóźnień, materiały podmienione na gorsze, spartaczoną jakość. W sumie wychodzi dużo drożej i tragicznie gorzej. A mimo to brakuje silnego, kto byłby w stanie to zmienić. Gdyby wszystkie związki zawodowe razem z pracodawcami usilnie forsowały sprawę na forum komisji trójstronnej, mieliby spore szanse na zwycięstwo. Przecież likwidacja nieozusowanych umów śmieciowych leży także w interesie rządu, podobnie jak walka z szarą strefą.
Reklama
W przeciwnym razie staniemy na czele Europy pod względem liczby umów śmieciowych oraz tempa rozrastania się nielegalnej gospodarki. Państwo jest bowiem obecnie największym klientem, roczna wartość zamówień publicznych oscyluje wokół 130 mld zł, a wynosiła nawet 160 mld zł. Kiedy z Brukseli zaczną płynąć pieniądze z nowego budżetu, znów będzie bardzo dużo do wydania.
W przypadku usług czy robót drogowych koszty pracy sięgają nawet 80 proc. wartości kontraktu. Skoro więc wartość wszystkich wynagrodzeń w minionym roku wyniosła ponad 380 mld zł, to łatwo wyliczyć, jak dużą część tych wypłat otrzymali zwycięzcy przetargów publicznych. Bez zmian kontraktów wymuszanych na wykonawcach przez państwowych zleceniodawców (firmy prywatne kierują się logiką i efektywnością, a nie kryterium najniższej ceny), nasz rynek pracy będzie dziczał coraz bardziej. Bo na państwowym ciągle nikt nie jest rozliczany z efektów swojej pracy, ale z liczby posiadanych „podkładek”, które pozwalają rozwiać podejrzenia o korupcję. Dlatego m.in. mamy takie drogie autostrady. Jeśli w ogóle mamy.