Jak każdy emigrant, jestem optymistą jeśli chodzi o USA. Kryzys przeminie, powróci pewność siebie i szybszy wzrost gospodarczy. Werwa zwykłych Amerykanów do ciężkiej pracy i rozwoju zwycięży z niekompetencją klasy politycznej. Jeśli jednak byłbym pesymistą, wiem nad czym teraz bym dumał. Zwróciłbym uwagę na narastającą dyskusję na temat nierówności społecznych.

Nierówności społeczne rosną i to jest negatywne zjawisko. Fakt, że w ostatnim czasie miesza się to pojęcie z zagadnieniem wyrównywania szans jest jeszcze bardziej szkodliwy. Te dwie kwestie powinny być omawiane osobno. Narastająca tendencja jest niebezpieczna i wprowadza dezorientację.

Według wielu krytyków amerykański system jest wadliwy od podstaw. Opanowali go najbogatsi, a owoce pracy klasy robotniczej trafiają w dużym stopniu do ich kieszeni. Produktywność wzrasta, ale przychody klasy średniej utknęły w miejscu. Jeśli rodzisz się biedakiem, pozostaniesz biedakiem. Plutokraci zabijają Amerykański Sen.

>>> Czytaj też: Plutokracja: era panowania superbogaczy i upadek wszystkich innych

Reklama

Ta teoria narodowego upadku jest błędna. Wielu argumentów przytaczanych na jej podparcie nie można traktować tak jednoznacznie, bo niektóre z nich wyglądają zupełnie inaczej po dogłębnym zbadaniu. Zwraca na to uwagę Scott Winship z Instytutu Brookings. Dla przykładu, porównywanie w tym celu dochodów nie jest łatwe. (Czym jest „dochód”? Czy mówimy o dochodach gospodarstw domowych, pojedynczych osób, zatrudnionych na pełen etat, opodatkowanych?). Warto zwrócić uwagę na jeden fakt:. według rządowej agencji CBO (Congressional Budget Office), średni dochód na gospodarstwo domowe wzrastał aż do momentu kryzysu gospodarczego, nieustannie z dekady na dekadę, nawet po uwzględnieniu inflacji . To spore osiągnięcie dla kraju, który stał na czele gospodarczego szeregu i nie musiał równać do nikogo. I to w czasach, w których podaż zagranicznej siły roboczej rosła szybciej niż kiedykolwiek (stąd presja na pensje stosowne dla bogatego kraju).

Masowy dobrobyt

Większość amerykańskich rodzin przed 2007 rokiem przodowała na tle reszty świata. System gospodarczy USA, daleki od fundamentalnej wadliwości, dostarczył masom dobrobyt. Kolejne pokolenia radziły sobie lepiej niż ich poprzednicy. Nie ma powodu, aby wątpić w to, że po kryzysie system będzie działał tak samo, jak przed. USA staje na nogi w niezadowalająco niskim, ale i tak lepszym niż Europa tempie. To po części zasługa makroekonomicznej polityki USA, ale również faktu, że Stany są bardziej elastyczne – mam tu na myśli „bardziej kapitalistyczne”.

Nierówności społeczne w USA powiększyły się. To jest rzeczywisty problem. Ale koncepcja, w której plutokraci wzbogacają się kosztem innych musi być wyjaśniona. W niektórych przypadkach jest to prawda. Niektórzy dyrektorzy pobierają z firm więcej, niż są dla nich faktycznie warci. Żyją na koszt akcjonariuszy.

Z drugiej strony technologiczny boom i globalizacja ryku podniosła pensje supergwiazd sportu, rozrywki i biznesmenów. To zupełnie inny przypadek. Gdyby nie innowacje, ich pensje byłyby mniejsze, ale klasa średnia wcale nie żyłaby dostatniej. Zapominamy o jednym, podstawowym fakcie: wielkość puli bogactwa, z którego możemy czerpać, nie jest stała. To dobrze, że nie godzimy się na nierówności społeczne i domagamy się sprawiedliwego rozporządzania przychodami, czy wyższego opodatkowania najmożniejszych. Ale nie możemy postrzegać zwiększonych dochodów najbogatszych jako dowodu na istnienie złego do cna systemu. Nie możemy zapominać, że złe decyzje podjęte na najwyższym szczeblu mogą się odbić się na wszystkich pozostałych.

>>> Czytaj też: Najbogatsi ludzie świata 2012: w kryzysie miliarderom powodzi się lepiej

Statystyki zmian pokoleniowych są również zawiłe, ale jeden fakt jest niezaprzeczalny. Dziecko z biednej, amerykańskiej rodziny ma dużo większe szanse pozostać biedne gdy dorośnie, niż jego rówieśnik z innego kraju na tym poziomie. To szokujące, że Fin czy Anglik, urodzony w biednej rodzinie ma większe szanse przebicia się do klasy średniej, niż podobnie usytuowany Amerykanin. Ale to prawda. W tym kontekście trzeba się zgodzić z krytykami: Amerykański Sen to mit.

Odpowiednie ramy

Miles Corak z University of Ottawa i inni ekonomiści twierdzą, że wysokie nierówności społeczne hamują zmiany w strukturach społecznych. Ta kwestia nie jest rozstrzygnięta. Łatwo mi uwierzyć, że obecny wzrost pensji najbogatszych – czyli główna przyczyna nierówności – sprawi, że dzieciom z ich rodzin będzie jeszcze łatwiej się bogacić. Ale wątpię, aby utrudniało to najbiedniejszym dzieciom wyjść z ubóstwa. To osobne zjawiska wymagające odmiennych działań, a nie dwa symptomy jednej choroby.

Niezwykle istotne jest umieszczenie tego zjawiska w odpowiednich ramach. Jeśli zmieszamy nierówności społeczne i brak możliwości wyrwania się z ubóstwa z niesprawiedliwościami systemu, każdy z tych problemów stanie się trudniejszy do przeanalizowania. Wyrównywanie szans dla najuboższych powinno stanowić priorytet zarówno dla liberałów, jak i konserwatystów.

Oczywiście, że, w zależności od opcji polityczniej, pojawiłyby się różne pomysły na rozwiązanie tego problemu. Począwszy od usprawniania szkół, w których uczą się najbiedniejsi, przez dofinansowywanie pracowników najniższego szczebla, aż po próby ograniczenia liczby poczęć poza małżeństwami. W dobrze funkcjonującym ustroju to mogłaby być owocna dyskusja.

Zamiast tego, problem jest wplatany w wątki wolnościowe i kwestie niesprawiedliwości społecznych. Nic z tego nie wynika. To naprawdę dobitnie proste: lewica chce obciążyć bogatych podatkami, a prawica będzie paplała o wolności. Biedni pozostaną biednymi.

Przekazywanie ubóstwa z pokolenia na pokolenie jest rozwiązywalnym problemem, a nie winą złego systemu. Rynek ucierpi, jeśli problem pozostanie nierozwiązany. Amerykanie mogą tego gorzko żałować.

Clive Crook pochodzi z Yorkshire w Anglii. Od wielu lat jest dziennikarzem i felietonistą The Economist, Financial Times, czy National Journal.