A potem w chwale proroków zjechać do Warszawy i objąć, z racji wykazanej dalekowzroczności, należące się im stanowiska państwowe, medialne czy biznesowe. Trzeba powiedzieć, że wiele na to wskazywało.

Tak miało być i byłoby naprawdę bardzo pięknie, gdyby nie niewielka grupa nieodpowiedzialnych krajowców, którzy w zmowie z towarzyszami z mandatu radzieckiego (przecież „bój miał to być ich ostatni”) przyspieszyli niechybny koniec najweselszego baraku w obozie socjalistycznym i sami pozajmowali te wszystkie stanowiska, które należały się przecież niezłomnym.

Takie myśli przebiegają mi po głowie po obejrzeniu filmu o Lechu Wałęsie i lekturze kilku jego recenzji, a w związku z niedawnymi 70. urodzinami „nieznanego mężczyzny z wąsem – II połowa XX w.” według znanego portretu piórka Jacka Fedorowicza.

I przyznam się szczerze, że rozumiem tych wszystkich zawiedzionych nieoczekiwanych obrotem historii, w którejś ktoś tak im paskudnie namieszał – choć im nie współczuję.

Reklama

A może po prostu musiało być tak, jak było? Spróbujmy spojrzeć na historię ostatnich lat z perspektywy całkowicie nieprofetycznego krajowca. Może wnioski z tej analizy choć w części ulżą straszliwym cierpieniom zawiedzionych, których w Polsce w ostatnim czasie jakby przybywało.

Gdzież to klasa robotnicza mogła w latach 70. zbuntować się w sposób, który był w stanie poruszyć bryłę świata? No, chyba nie na Uniwersytecie Warszawskim pod wodzą Macieja Jankowskiego. Pewnie jacyś robotnicy byli też na Uniwersytecie Gdańskim…

W najlepszym razie były tylko dwa takie miejsca w Polsce: Nowa Huta i Stocznia Gdańska. Inne zakłady pracy socjalistycznej nie mogły przecież dostąpić zaszczytnego imienia Włodzimierza Iljicza. Gdańsk miał tę przewagę, że na Wybrzeżu była już nieźle zorganizowana opozycja, i to właśnie w środowisku robotniczym. W Krakowie wszystko, jak wiadomo, koncentrowało się wokół „Tygodnika Powszechnego” i kurii. Żarty żartami, ale to Wybrzeże przeżyło tragedię Grudnia.

A zatem musiał być to Gdańsk i Stocznia im. Lenina. I tak było. A kto mógł stanąć na czele strajku w stoczni? Andrzej Gwiazda? Lech Bądkowski? Musiał to być robotnik i związany ze stocznią, a nie Bogdan Borusewicz, który na szczęście wtedy dobrze wiedział, kto mógł wówczas objąć przywództwo. No i chyba robotnik, a nie robotnica, w obronie której można było zmobilizować zbuntowanych mężczyzn. Czy mogło być odwrotnie?

Musiał to być zatem robotnik związany ze stocznią, ale też z opozycją. Jerzy Borowczak spełniał te kryteria, ale miał wtedy 20 lat. Rozpoczął strajk, ale zaraz potrzebny był dodatkowy impuls. I był. Wałęsa na szczęście się spóźnił. A właściwie dodatkowe impulsy. Pojawienie się Wałęsy wprowadzało całkowicie nową jakość strajku – dyrekcja zaczęła z robotnikami poważnie rozmawiać.

Ten drugi impuls przyszedł od kobiet (Ludwika Krzywonos, Anna Walentynowicz, Alina Pieńkowska i niestety prawie już zapomniane Maryla Płońska i Ewa Osowska), które zmusiły strajkujących do przedłużenia strajku w imieniu innych zakładów. „Solidarność” narodziła się właśnie wtedy – 16 sierpnia. Nie z chwilą wybuchu strajków w Lublinie, a nawet w Gdańsku 14 sierpnia, czy z chwilą podpisania Porozumień Sierpniowych, czy nawet 17 września, kiedy to „Solidarność” formalnie powstała i przyjęła statut. Nie. „Solidarność” powstała właśnie w tym momencie, kiedy stocznia stanęła za innymi i w imieniu innych, okazując solidarność ze słabszymi.

I jeszcze jeden ważny element. Przywódca Sierpnia musiał mieć także zaufanie Kościoła. Lech Wałęsa od wielu lat prowadził modlitwy w kościele Mariackim za poległych w Grudniu ’70. Chyba nikt sobie nie wyobraża, że ta olbrzymia mobilizacja całego narodu w 1980 r. mogła się mieć miejsce bez wcześniejszej modlitwy Jana Pawła II na placu Zwycięstwa 2 czerwca 1979 r.

Chyba że wierzy się w parowóz dziejów albo w coś podobnego.