Zwykło się uważać, że gdy etatysta i liberał dyskutują o ekonomii, to nigdy nie dojdą do zgody. Jeden zawsze będzie zwolennikiem interwencji w gospodarkę, a drugi nie spocznie, póki nie dowiedzie, że jest ona niepotrzebnym wypaczaniem zdrowych rynkowych mechanizmów.

Tymczasem obie strony sporu są pewnie znacznie bliżej siebie, niż im się może wydawać. Uświadomił mi to niedawno brytyjski ekonomista Chris Dillow. Jego diagnoza? Wszystko jest redystrybucją dochodu narodowego. Dosłownie wszystko. Zarówno każda decyzja władzy publicznej, jak i każdy brak takiej decyzji. Dlatego – chcąc nie chcąc – wszyscy jesteśmy interwencjonistami. Nieważne, czy ktoś ma na honorowym miejscu na półce z książkami dzieła Johna Maynarda Keynesa, czy Friedricha von Hayeka. W praktyce wszyscy redystrybuują. Dlaczego? To proste. Wyobraźmy sobie idealny świat z liberalnych (a nawet libertariańskich) snów. Prawo własności jest w nim absolutną świętością. Kwitnie przedsiębiorczość, więc nie ma potrzeby odgórnego wprowadzania mechanizmów redystrybucji.

A skoro jest przedsiębiorczość, to jest i postęp technologiczny. Powiedzmy, że w takim świecie ktoś wymyśla internet. A w nim platformy do wymiany plików muzycznych albo filmów. I pojawia się konflikt, którego liberał nie potrafi rozwiązać. Z jednej strony mamy bowiem stare prawo własności utworów muzycznych. A z drugiej prawo użytkowników internetu do wymiany plików. I pojawia się potrzeba interwencji. A w konsekwencji – redystrybucji. Rewolucja internetowa to akurat przykład, gdy postęp technologiczny prawa własności osłabił. Ale można przywołać również odkrycia, które ochronę własności radykalnie wzmacniały. Tak było pod koniec XIX wieku, gdy na rynku pojawił się drut kolczasty. Był on nie dość, że tańszy, to jeszcze bardziej skuteczny od płotów drewnianych. Nic więc dziwnego, że wielcy posesjonaci (na przykład na amerykańskim Środkowym Zachodzie) na potęgę grodzili swoje pola i pastwiska.

Ale to radykalne wzmocnienie klasy posiadaczy rozregulowało lokalne gospodarki, które wcześniej zasadzały się na tym, że biedacy bez ziemi uszczknęli co nieco z niestrzeżonych pól. Teraz zaś stanęli przed prawdziwym problemem egzystencjalnym, który rozwiązywali np. masową migracją do miast. Co z kolei zwiększyło presję na wprowadzenie nawet w USA pierwszych państwowych mechanizmów redystrybucyjnych. Świetnie ten proces opisał niedawno harwardzki ekonomista Richard Hornbeck. Skoro więc w idealnie liberalnym świecie potrzeba redystrybucji rodzi się w sposób samoczynny, to cóż dopiero w świecie prawdziwym. Interwencją obliczoną na zwiększenie redystrybucji jest więc na przykład podwyżka podatków dla najlepiej zarabiających.

Co do tego wątpliwości nie ma pewnie nikt. Ale czy obniżka obciążeń podatkowych dla najbogatszych (albo po prostu spłaszczenie systemu podatkowego vide reforma podatkowa PiS-u z 2007 r.) nie będzie interwencją? Tyle że przystrojoną w szaty wycofywania się państwa z interwencjonistycznych zamiarów. I polepszającą sytuację lepiej zarabiających kosztem tych zarabiających słabiej. A ulga podatkowa dla małżeństw? Równie dobrze można by ją nazwać podwyższeniem podatków dla singli lub wdów. Jednocześnie brak ulg podatkowych dla małżeństw będzie ułatwieniem podatkowym dla całej reszty społeczeństwa. Idźmy dalej. Wyobraźmy sobie, że spełnia się kolejny libertariański sen i znikają przymusowe podatki.

Reklama

Czy to nie będzie redystrybucja? To znaczy przesunięcie dochodu narodowego od biednych w kierunku bogatych. Przykłady można mnożyć. Robi to zresztą sam Chris Dillow, by pokazać prawdę, o której zdarza się nam czasem zapominać. Wszyscy jesteśmy interwencjonistami. Gra toczy się tylko o to, by rozsądnie wyważyć, ile bogactwa i w którym kierunku ta redystrybucja powinna przesuwać.