Warszawa przed wojną była jednym z piękniejszych miejsc Europy. Miała zwarte i ścisłe centrum, w którym mieszkało 800 tys. ludzi (na 1,2 mln mieszkańców). Była dobrze zorganizowana. Jej pech rozpoczął się od tragicznej i absurdalnej decyzji o przeprowadzeniu Powstania Warszawskiego. Została zmieciona z powierzchni ziemi. Potem przyszły kolejne nieszczęścia.

Do odbudowy Warszawy wzięli się komuniści, element obcy i, przestraszony, choć mieli za plecami NKWD i Armię Czerwoną. W pierwszym bowiem okresie nie mieli żadnego poparcia społecznego i ich władza trzymała się na sowieckich bagnetach. Komuniści bali się odbudowy Warszawy w jej przedwojennym kształcie, bali się zwartych, zżytych z sobą społeczności, dlatego nie zdecydowali się na to. Nie powstało więc centrum. Jeszcze w latach 60. zalegały gruzy, a ostatecznego dzieła destrukcji dokonano, budując ten okropny „pałac kultury”.
W 1989 r. Warszawa była beznadziejnie brzydka. Niestety, w tym czasie nie powstał strategiczny plan przywrócenia jej choć części przedwojennego blasku. Kolejni prezydenci nie mieli strategicznej koncepcji rozwoju miasta. Do tego wszyscy popełniali dwa absolutnie koszmarne błędy. Wszyscy.
Pierwszy to zgoda na budowę wielkich centrów handlowych w obrębie miasta. To jakiś obłęd. Są w każdej dzielnicy! W niektórych nawet po dwa, a władze szczycą się tym, że zbudują następne! Nic tak jak one nie niszczy tkanki miasta i życia ulicznego. Wyginęły małe sklepiki, punkty usługowe. Większość ulic to ulice widma, na których zamarło życie i straszy rząd porzuconych sklepów. To też jedna z przyczyn wysokiego bezrobocia – tylko mały biznes jest w stanie wchłonąć większą liczbę pracowników. Centra handlowe potrzebują zaledwie 20–30 proc. ludzi, którzy pracowaliby, gdyby ich w okolicy nie było.
Reklama
Miasto umiera, a warszawiaków możemy oglądać w samochodach i centrach handlowych. Kolejna zmorą są zamknięte osiedla. Wydawanie zgody na ich budowanie to również objaw bezmyślności i braku jakiejkolwiek strategii kolejnych prezydentów. Odcięte od miasta, bez albo z minimalną infrastrukturą, w dodatku zagęszczone („budynek na budynku”) do granic możliwości osiedla są wrzodami na tkance miasta. Co ciekawe i absurdalne poniekąd, ich mieszkańcy uważają się za jakąś wręcz wyższą klasę, a nie za mieszkańców deweloperskich kołchozów.
Warszawa miała szanse na przywrócenie choć części przedwojennego blasku – gdyby jej władze miały rozsądną politykę w tym zakresie. W takich rejonach jak np. Miasteczko Wilanów, Marina Mokotów czy na Włodarzewskiej można było reaktywować prawdziwe życie! Wystarczył prosty plan zagospodarowania: zgoda na budowę kamienic, z ulicami i całą infrastrukturą. Gdyby tak się stało, mielibyśmy dziś tętniące miejsca, a nie obrazy przypominające więzienie w Ohio – z tym kojarzy mi się bowiem Marina Mokotów.
Kamienica jest dużo bardziej bezpiecznym miejscem niż zamknięte osiedle – droga elito leminża.
Na wszystko jest jednak już za późno. Obrazu miasta nie da się już w tej chwili zmienić, bo przecież nikt tego przy zdrowych zmysłach nie wyburzy. Jedyne co można dzisiaj – to nie niszczyć dalej. Nie wydawać zgody na żadne nowe centra handlowe w obrębie miasta ani na nowe osiedla zamknięte. Budujmy w ich miejscu normalne ulice i kamienice.
ikona lupy />
Cezary Kaźmierczak prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców / Dziennik Gazeta Prawna