Opowieść taką snuje choćby jeden z najbardziej znanych niemieckich publicystów ekonomicznych Wolfgang Muenchau. Podobieństwa narzucają mu się w sposób naturalny. W okresie poprzedzającym wybuch pierwszej wojny panowały przecież na kontynencie pozorny spokój i stabilizacja. Sojusze wydawały się trwałe i niewzruszalne. Wiało wręcz końcem historii. Ale wystarczyło kilka pozornie trywialnych wydarzeń, które uruchomiły reakcję łańcuchową. Podobnie dziś. W przedkryzysowej też wszystkie polityczne i ekonomiczne sprzeczności wydawały się rozwiązane. A jednak.

Kryzys zadłużeniowy zburzył to status quo. Brakuje tylko drobnego incydentu na miarę strzałów na ulicach Sarajewa.

Drugi punkt spinający daty 1914–2014 to nagminne uspokajanie sytuacji uprawiane przez elity opiniotwórcze. Muenchau cytuje tygodnik „The Economist” sprzed równo stu lat, gdzie czytamy: „nie ma powodu, by doszło w Europie do jakiegokolwiek poważnego przesilenia politycznego. To się dziś nikomu nie opłaca”. Muenchau nie straszy rzecz jasna wizją nowego konfliktu zbrojnego na miarę pierwszej wojny światowej. Powtarza tylko (za Marksem), że wydarzenia tragiczne powtarzają się raczej jako farsa.

Pytanie tylko, czy obawy Muenchaua to przejaw tradycyjnej niemieckiej lękliwości (słynny „German Angst”), czy raczej desperacki głos wzywający do zawrócenia z drogi, po której już raz nasz kontynent kroczył?

Reklama