Na lokatach w bankach Polacy zgromadzili ponad 600 mld zł. W funduszach inwestycyjnych kilkadziesiąt miliardów.

Oprocentowanie depozytów bankowych jest tak niskie, że wielu zarówno ciułaczy, jak i bogaczy będzie szukać większych zysków. Fundusze wydają się poważną alternatywą. Z powodu znakomitej koniunktury na dojrzałych giełdach (na naszej niekoniecznie) oraz na rynkach obligacji (rekordowo niskie rentowności, rekordowo wysokie ceny) wiele z nich może się pochwalić dobrymi wynikami.

Oczywiście, są to wyniki historyczne i nie wiadomo, czy zostaną powtórzone, ale na wyobraźnię wielu osób jak zwykle podziałają. Niektórzy zapomną więc i o tym, że funduszom trzeba płacić – zazwyczaj bez względu na to, czy dla nas zarabiają, czy wręcz przeciwnie – i o ryzyku związanym z tego rodzaju inwestycjami. Na szczęście wydaje się, że polityka sprzedażowa TFI i banków oferujących fundusze po lekcji z lat 2006–2007 nie jest już – jak na razie – tak nachalna i cyniczna…

TFI w tych trudnych dla ciułaczy czasach mogłyby przejąć z korzyścią dla wszystkich większość pieniędzy z banków. Jak? Wystarczy, by zaproponowały odpowiednie produkty. Na przykład takie, które gwarantują zwrot wpłaconego kapitału i minimalny zysk (choćby 3 proc. w skali roku). Innymi słowy, klient inwestowałby 100 zł i miał pewność, że po roku na jego rachunku widnieć będzie 103 zł.

Jeśli fundusz zarobi więcej (np. 10 proc.), na rachunku też będzie więcej, np. 105 zł. Dlaczego nie 110? Bo z tak dobrze pracującym dla nas TFI należy się podzielić zyskiem… A jeśli fundusz straci i z naszych 100 zł zostanie mu – po pobraniu wszystkich opłat – np. 90 zł? Niech wtedy TFI dopłaca ze swoich odpowiednio (stosownie do strat) powiększanych kapitałów. To byłaby chyba uczciwa umowa?

Reklama