Cała światowa gospodarka zależy od konsumenta. Jeśli przestanie on kiedyś wydawać pieniądze, których nie ma, na rzeczy, których nie potrzebuje, będzie po nas – kpi William Bonner, amerykański autor książek ekonomicznych, założyciel największego w USA wydawnictwa konsumenckiego Agora Inc., wskazując, że państwa budują dziś swoją potęgę na pożyczaniu pieniędzy. Ostrzega, że światowa gospodarka stała się zakładnikiem konsumpcjonizmu, który sama stworzyła, zszywając ludzką chciwość, próżność, krótkowzroczność i lenistwo. Jednak to dziecko okazało się oszalałym tworem Frankensteina, który im więcej je, tym więcej chce jeść. Jego wciąż rosnący, niezaspokojony apetyt jest odporny na krótkotrwałe głodówki wywołane kryzysami, wojnami czy kataklizmami. Gdyby jednak nagle dostał anoreksji, wywołałby globalne załamanie, którego powojenny świat jeszcze nie widział. Dlatego armie bankierów i polityków – niezależnie od tego, czy na rynkach jest bessa, czy hossa, nie zważając na koszty społeczne – nieustannie tkają pajęczą sieć finansowego uzależnienia, zarzucając konsumentów, tych biednych i tych bogatych, coraz to nowymi ofertami: pożyczek, kredytów, rat, leasingów, współfinansowań, debetów, wsparć, limitów, chwilówek, odnawialnych linii. Byle sięgali po pieniądze, których nie mają, byle wydawali na rzeczy i usługi, których nie potrzebują, by pochwalić się przed znajomymi i sąsiadami, których nie lubią. Ten narkotyczny przemysł działa tak powszechnie i tak perfekcyjnie, że zdołał całkowicie odwrócić społeczne relacje. Porzuciliśmy kulturę oszczędności, by radośnie wkroczyć w kulturę kredytu.

>>> Czytaj też: Kredyt to najlepszy wynalazek ludzkości

Apoteoza pożyczania

– Często mówi się, że Stany Zjednoczone zostały zbudowane na kredycie, lecz to nieprawda. Podwaliną kapitalizmu była etyka protestancka, dla której cnotą było oszczędzanie. Ojcowie założyciele byli purytanami zakazującymi wystawnego życia. Dla nich drogą do zbawienia była ciężka praca i inwestowanie wszystkich zysków. Nestorzy rodu Rockefellerów, którzy wznieśli w Nowym Jorku kompleks biurowców Rockefeller Center, światowy symbol bogactwa, z dzisiejszego punktu widzenia byli skąpcami. Cenili dosłownie każdy grosz. Dopiero ich wnuki zachłysnęły się jachtami i ferrari – opowiada dr Mirosław Haponiuk z Zakładu Kultury Polskiej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.

Ta łapczywość w sięganiu po oznaki bogactwa i luksusu to m.in. skutek błyskawicznego przyspieszenia świata, zwłaszcza po wynalezieniu internetu. Kapitalizm zaczął się zmieniać i obok potrzeby inwestowania, która dotąd napędzała gospodarkę, pojawił się nowy sposób zarabiania pieniędzy – potrzeba aspiracji, chęć podwyższania statusu. Trafiło to na podatny grunt – ludzkiej próżności. Nikt już nie chciał czekać całe pokolenia, by awansować w społecznej hierarchii, skoro banki zaproponowały, że prestiż można sobie kupić. I to nawet nie mając na to środków.

– W kulturze pośpiechu każdy chce mieć wszystko od razu. Epoka cyfrowa wymusza, by każda nasza decyzja, każde zachowanie dawały natychmiastowy efekt, bo od razu podlega to publicznej ocenie. Wymiana informacji następuje błyskawicznie i globalnie. Na serwisach społecznościowych człowieka ocenia się przez pryzmat liczby lajków, które są miarą jego osiągnięć. Młodzi ludzie stali się zachłanni, muszą nieustannie błyszczeć, zaskakiwać, zdobywać coraz większą popularność. Inspirują się nimi ich rodzice, by nadążyć za tym nowym światem. Nikt już nie ma czasu na pracę od podstaw. By nadążyć, trzeba mieć tu i teraz. A dług stał się instrumentem zaspokajania tych potrzeb – tłumaczy dr Mirosław Haponiuk.

Proces przejścia całych kultur z etyki oszczędności na etykę konsumpcji ma oczywiście różne tempo w zależności od regionu świata, a nawet poszczególnych państw. Wolniej dokonuje się np. w Japonii, gdzie etos pracy wciąż jest bardzo silny, lecz młodsze pokolenia wzorem swoich rówieśników z Ameryki czy zachodniej Europy nie zamierzają już jak ich rodzice dorabiać się powoli, przez całe życie i rozwijać karier od najniższego szczebla mimo ukończonych dobrych szkół. Chcą sięgać wyżyn od razu. Wystarczy spojrzeć na wiek turystów z Kraju Kwitnącej Wiśni – całkiem niedawno z autokarów wysypywali się tylko skośnoocy emeryci, obwieszeni drogimi aparatami fotograficznymi. Dzisiaj równie często można spotkać zwiedzającą europejskie zabytki japońską młodzież.

Jednak najszybszy przeskok z oszczędzania do pożyczania dokonał się w państwach postkomunistycznych. Był to proces tak nagły, tak dynamiczny, że polskie społeczeństwo dostało od tego czkawki – jak wskazują wyniki badań CBOS, zdaniem większości Polaków o udanym życiu najbardziej świadczą dziś zdrowie (dla 49 proc. ankietowanych) i pieniądze (46 proc.), przy czym osoby najmniej zamożne uznają tylko pieniądze za gwarancję szczęścia. I jedynie co trzeci z nas uważa, że ważna jest praca.

– Kapitalizm gwałtownie wrzucił nas na wolny rynek w burzliwych latach 90. Nie byliśmy do tego przygotowani, bo w czasach PRL po prostu nie mieliśmy takiej technologii. Fizyczny pieniądz, banknot czy monetę, trudniej było wydać, bo miała namacalną wartość. Gdy jednak w naszych kieszeniach pojawiły się karty płatnicze, popędziliśmy na zakupy, zapominając, ile zarabiamy – podkreśla ekspert z lubelskiego UMCS.

Szczury spłacają odsetki

Rozgrzane niczym w piecach hutniczych oczekiwania polepszenia statusu, ambicje osiągnięcia sukcesu, który w etyce konsumpcji ma wymiar głównie finansowy – jestem kimś, jeśli dobrze zarabiam – doprowadził do nieustającego wyścigu szczurów, tyle że z odwróconymi regułami. Szczury już na starcie swojego życia zdobywają cele – kupowane na kredyt mieszkania, samochody, meble, wakacje i złudne poczucie prestiżu. Potem rusza wyścig w stronę wejścia do labiryntu – starają się utrzymać w pracy, by przez resztę życia to wszystko spłacać. Jednak labirynt konsumpcjonizmu zmienia swój kształt w trakcie gry, czyniąc ją znacznie bardziej ryzykowną niż dawnymi czasy. Można oczywiście kontestować taki świat, stanąć na uboczu, odrzucić grę i jeść roślinki z lasu, lecz chcąc pozostać w głównym nurcie życia, musimy ryzykować jak inni. Prawdopodobieństwo, że po szkole będziemy pracować w tym samym miejscu do emerytury, jest bliskie zera, a kilkadziesiąt lat temu zbliżało się do 100 procent. Teraz nikt i nigdzie nie ma takiej pewności. Ba, problemem jest nawet zdobycie jakiejkolwiek pracy. Nawet w stabilnych do niedawna Niemczech gwarancje zatrudnienia upadły.

Eksperci zwracają uwagę, że zmieniła się koncepcja socjologiczna ryzyka – skoro przyszłość jest niepewna, a nawet teraźniejszość niestabilna, strategie długoterminowe przestają mieć znaczenie. Planowanie mozolnego dochodzenia do sukcesu jest obarczone zbyt wieloma niewiadomymi, by przywiązywać do niego dużą wagę. Znacznie bardziej opłaca się pójść na skróty i szybko sięgnąć po skredytowaną nagrodę, a konsekwencje takiej decyzji – konieczność spłaty długu – rozłożyć w czasie. Do natychmiastowej gratyfikacji zachęca zresztą sam system gospodarczy.

– Banki preferują np. obrót bezgotówkowy. To nic innego jak oddzielenie klienta od fizycznych pieniędzy. Brak kontaktu z gotówką jest trikiem, który pozbawia ludzi poczucia, że wydają pieniądze. Albo raty czy pożyczki na zero procent – pozwalają lepiej się poczuć, mieć wrażenie, że się otrzymało coś za darmo albo przynajmniej na lepszych warunkach – tłumaczy dr Jarosław Kulbat ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej we Wrocławiu.

Winni są banksterzy

Dług stał się narzędziem do sfinansowania marzeń, zaspokojenia aspiracji, osiągnięcia prestiżu i uznania w grupie, do której chcemy przynależeć. Masowo skorzystały i korzystają z tego kręgi społeczne, które – zwłaszcza w Polsce – dzięki nagłej zmianie okoliczności społeczno-gospodarczych mogły w ten sposób polepszyć swój status. Na rynku pojawiły się całe grupy, które uzyskały zdolność do wzięcia kredytów. Dawniej np. chłop pańszczyźniany nie miał takich możliwości.

– Naszemu menedżerowi czy pracownikowi pozostały jednak zachowania wywodzące się z Polski feudalnej. Gwałtowna zmiana statusu społecznego, nagły skok wzwyż sprawiły, że niektórzy znaleźli się w kulturowej próżni. Choć mają olbrzymie możliwości, nie umieją racjonalnie zarządzać swoimi finansami, żyć w nowych realiach. Brakuje im zaplecza kulturowego, w którym taką wiedzę można było zdobyć – zauważa ekspert z Katedry Psychologii Społecznej wrocławskiej SWPS.

Odroczone w czasie konsekwencje masowego wzięcia życia na kredyt musiały w końcu się pojawić. Wyjątkowo medialne były skutki nagłej zwyżki kursu franka szwajcarskiego, kiedy setki tysięcy rodzin z dnia na dzień dowiedziały się, że muszą spłacać po kilkaset złotych miesięcznie więcej. Ale kłopoty ze spłatą mają nie tylko oni – jak wynika z raportu InfoDług, opracowanego przez BIG InfoMonitor – w sumie już prawie 2,4 mln Polaków nie spłaca swoich długów. Ich zaległości na koniec 2014 r. przekroczyły 40 mld zł. Z informacji przekazanych przez Biuro Informacji Kredytowej wynika, że w 2014 r. kredyt miał prawie co drugi dorosły Polak – w sumie ponad 15 mln osób. W ciągu niecałych 10 lat od 2006 r. całkowite zadłużenie polskich gospodarstw domowych z tytułu kredytów hipotecznych wzrosło za 78 mld zł do 350 mld. Według danych Europejskiego Banku Centralnego i Eurostatu stanowi to 21,7 proc. produktu krajowego brutto Polski. Jednak finansjera uspokaja – to wciąż dwa razy mniej niż unijna średnia, która sięga 44 proc. Na Polaka przypada średnio 2,3 tys. euro kredytu hipotecznego, Brytyjczyk ma 48,5 tys. euro takiego zobowiązania, a Duńczyk ponad 50 tys. Bankierzy przekonują, że Polak wciąż jest zadłużony w znacznie mniejszym stopniu niż jego kolega na Zachodzie i że z powodzeniem może jeszcze narobić kolejnych długów.

– Sprzyja temu m.in. mentalne księgowanie, które ogranicza nam racjonalne traktowanie pieniędzy. Wyjaśnia ten mechanizm badanie, w którym dwóm grupom studentów obiecano wynagrodzenie za wykonanie pracy. W jej trakcie pierwsza grupa dowiaduje się, że gratyfikacja będzie w formie rabatu na towary w uczelnianym sklepiku oferującym gadżety ze studenckim logo. Zniżka na zakupy pozwoliła im zatem wydać mniej. Drugiej grupie zaproponowano bonus na takie same zakupy. A więc coś na kształt dodatkowego zarobku. Okazało się, że druga grupa pracowała lepiej, choć wartość finansowa nagrody była taka sama. Ci, których wynagradzano bonusem, kupowali więcej, niż ci, którym zaproponowano rabat tej samej wielkości – opisuje dr Jarosław Kulbat.

To kwestia języka – kontynuuje naukowiec – dlatego określenie „dług” w bankach pojawia już znacznie rzadziej. W windykacji nie mówi się o zadłużeniu, tylko o problemach, restrukturyzacji zobowiązań czy nowych terminach płatności.

>>> Czytaj też: Kupowanie jest passe. Czas na gospodarkę dzielenia się

Ale i bez leksykalnych zagrywek banków długi są już tak wszechobecne, że ich dawne negatywne konotacje się zacierają. Kiedyś powiedzenie o kimś, że popadł w długi, oznaczało, że ma poważne problemy. Teraz dług stał się elementem normalnego życia. Zatraca się jego znaczenie, zmniejsza waga konsekwencji, bo wszyscy wokół go mają.

– Następuje np. redukcja dysonansu, że się nie spłaca kredytu – zaczynamy mówić: winni są banksterzy i że nie można okraść złodzieja. Obwinianie pokrzywdzonego to prosty sposób na redukcję kiepskiego samopoczucia u dłużnika. Dochodzi do tego konformizm informacyjny – dziś wszyscy mówią o swoich niezawinionych kłopotach z długami i złych bankach i nie jest to już – jak kiedyś – powód do wstydu. Pojawia się też konformizm normatywny – skoro inni nie spłacają albo spóźniają się z ratą, to dlaczego nie ja – dodaje psycholog z wrocławskiej SWPS.

>>> Polecamy: "Efekt snoba" a finanse młodych. Z wiekiem oszczędzają coraz mniej

Łaska zdolności kredytowej

Takie zaczarowywanie rzeczywistości i swoista dewaluacja odpowiedzialności za własne decyzje ma poważne konsekwencje społeczne. Socjolodzy alarmują, że zadłużeni mają krótsze horyzonty czasowe, żyją do pierwszego, przestają myśleć o przyszłości w kategorii życiowych strategii. W efekcie często przekraczają cienką granicę racjonalnego gospodarowania swoim domowym budżetem i wpadają w spiralę zadłużenia.

– To się przekłada na organizację całego społeczeństwa. Z ostatnich badań wynika, że największą dynamikę wzrostu zadłużenia notuje się wśród ludzi między 31. a 35. rokiem życia, czyli w grupie, która wkracza w dorosłe życie, autonomizując gospodarstwa domowe. Ci ludzie, nie mogąc utrzymać rodziny z pracy zarobkowej na oczekiwanym, satysfakcjonującym poziomie, a często także – podstawowym, by zapewnić jej ochronę, biorą kredyt na mieszkanie, meble czy samochód, często muszą wynająć nianię, zorganizować opiekę do dzieci, zapłacić za przedszkole. Wzrastają diametralnie codzienne wydatki. Nie dziwi więc proces radykalnego opóźnienia wieku, w którym zakłada się rodzinę. Nie ma tu już pochopności. Zauważmy, że młodsze pokolenia nie mają doświadczenia ze stałą pracą. Otaczająca ich rzeczywistość była dla nich od zawsze niepewna – innej nie znają. Więc gdy w końcu się decydują wziąć kredyt, traktują dług z okrutnym optymizmem – wiedzą, że lekko nie będzie, ale przyjmują, że profity przeważą nad kosztami. Koncentrują się na tym samodzielnym projekcie życia. Jest w nim mało miejsca na radość, spontaniczność czy beztroskę.

Za to dużo na to, żeby się dyscyplinować i szukać dodatkowych źródeł dochodu. Zaczynają żyć w kategoriach księgi przychodów i rozchodów – podkreśla dr Mikołaj Lewicki z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.

W etyce protestanckiej leżącej u podstaw kapitalizmu – podsumowuje dr Mirosław Haponiuk z UMCS w Lublinie – osoba radząca sobie z finansami bez pomocy kredytów była gwarantem, że jest obdarzona bożą łaską i zostanie zbawiona. Dzisiaj wydaje się, że to zdolność kredytowa jest tego świadectwem.

– Bankowe algorytmy oceniające naszą zdolność do wzięcia kredytu w przypadku pozytywnej weryfikacji są jak rozgrzeszenie. Wystawiają nam swego rodzaju świadectwo moralności. Nie jestem pewny, czy zdolność kredytowa nie ma już wymiaru etycznego. Bez niej jesteśmy co najmniej zawstydzeni, a jeśli ją mamy, świadczy o naszej zaradności, o obdarzeniu łaską bożą. To patologiczny wiek – kończy naukowiec z lubelskiej uczelni.