Polemika wiceprezesa Agencji Rynku Energii Andrzeja Bondyry z felietonem Zbigniewa Bartusia pt. „Monopolska, czyli najdroższy prąd w Europie i ostatnie węglowe eldorado”
Pan redaktor zaczyna od stwierdzenia, że „w czerwcu 2023 roku za przeciętną pensję netto można było kupić w Polsce 9,5 megawatogodzin energii elektrycznej”. Nie dodaje, że swoje wyliczenia oparł na cenach z rynku hurtowego SPOT. Cenach, które nijak się mają do cen płaconych przez Polaków na rachunkach. I mam tu na myśli wszystkich odbiorców – zarówno objęte tarczą solidarnościową gospodarstwa domowe, małe i średnie firmy, instytucje publiczne, ale również największych odbiorców, którzy ponad 80% energii kontraktują na rynku terminowym.
Od lat zajmuję się energetyką i widziałem wiele wskaźników ilustrujących zmiany na rynku, ale przyznam, że wskaźnika siły nabywczej obywatela na hurtowym rynku energii elektrycznej jeszcze nie. Może podawajmy również liczbę lokomotyw, które można kupić za przeciętne wynagrodzenie, i kilometrów torów kolejowych, które za swoją pensję statystyczny Polak może wybudować.
Ale czytajmy dalej. Po szczegółowej analizie liczby megawatogodzin, które Polacy, Francuzi i Niemcy mogą kupić za swoje średnie wynagrodzenie, autor zauważa, że „również w lutym hurtowe ceny w Polsce były wyższe od średniej europejskiej”. To prawda. W odróżnieniu jednak od stycznia i całego poprzedniego roku. Porównajmy zatem.
Ceny SPOT – raz wyżej, raz niżej
Średnie ceny hurtowe w Polsce w 2023 roku są wyższe od europejskiej średniej i wynoszą 121 euro za megawatogodzinę – drożej niż u nas jest w Irlandii, we Włoszech i w Grecji, a taniej m.in. w Niemczech i we Francji. W lutym z kolei nie licząc państwa bałtyckich i Skandynawii, gdzie ceny są najniższe, taniej niż w Polsce było tylko w Niemczech i na półwyspie iberyjskim, i to zaledwie o kilka euro.
Ale sięgnijmy głębiej. W całym 2022 roku średnie ceny energii na polskim rynku hurtowym SPOT były – nie licząc niektórych rynków skandynawskich – najniższe w Europie. O tym jednak autor w swoim felietonie nie wspomniał. Nie wyjaśnił też, dlaczego tak się dzieje.
Kryzys z 2022 roku spowodował odcięcie wielu źródeł dostaw surowców energetycznych, przede wszystkim gazu i węgla. Co zrozumiałe, ich ceny na rynkach skoczyły. Polska, dzięki temu, że węgiel jest dla nas podstawowym surowcem, korzystała z własnych dostaw, które zostały zakontraktowane jeszcze przed kryzysem po niższych cenach. Kraje zachodniej Europy, uzależnione z kolei od rosyjskiego gazu, i stojące przed koniecznością gwałtownego uzupełnienia dostaw z innych kierunków, spowodowały wzrost cen tego surowca, a co za tym idzie kosztów wytwarzania energii z niego. W Polsce średnia cena energii na rynku SPOT wynosiła 166 EUR, w Niemczech 234 EUR, a we Francji 275 EUR. Mieliśmy więc najtańszą energię – tak, tak – właśnie dzięki węglowi!
I racją jest, że sytuacja się odwróciła w tym roku. Polska energetyka była zmuszona kontraktować dostawy terminowe węgla już po wyższej cenie, do tego dochodzą koszty emisji CO2 i energia wytwarzana w Polsce jest teraz na rynku SPOT droższa. Dla odbiorców końcowych pozostaje jednak w niemal niezmienionej cenie. Dlaczego?
Programy osłonowe – kto za nie płaci?
Autor felietonu sam odpowiada na to pytanie: „Rząd wprowadził ochronne stawki dla gospodarstw domowych oraz tzw. odbiorców wrażliwych (szkół, szpitali…)” I ma rację. Rzeczywiście funkcjonuje tzw. tarcza solidarnościowa, która ograniczyła wzrost cen. Podobne rozwiązania stosowane są w całej Europie. A kto za to w Polsce płaci? Czytamy dalej: „Przecież państwo nie ma żadnych własnych pieniędzy. System rzekomego „rządowego wsparcia” jest w całości utrzymywany z naszych podatków” – dopowiada autor i niestety mija się z prawdą.
Fundusz Wypłaty Różnicy Ceny, który wyrównuje sprzedawcom energii – zarówno spółkom z udziałem skarbu państwa, jak i podmiotom całkowicie prywatnym – różnice między wysoką ceną hurtową a niższą ceną detaliczną energii elektrycznej jest finansowany głównie przez… wytwórców energii. Szacuje się, że tylko w tym roku przeznaczą oni na ten cel 20 miliardów złotych. Dołoży się też budżet państwa.
Transformacja energetyczna
Od transformacji energetycznej nie ma ucieczki – pisze autor felietonu. I z tym się trzeba zgodzić. W tym samym akapicie jednak oskarża o przywracanie monopolu w sektorze energii. Tym monopolem jego zdaniem ma się stać NABE. Do NABE zostaną wydzielone aktywa węglowe spółek energetycznych. Celem tej operacji jest uwolnienie ich potencjału finansowego i przyspieszenie inwestycji w odnawialne źródła energii, ale też niezbędne sieci dystrybucyjne i magazyny energii. Mówiąc krótko – w transformację polskiej energetyki.
NABE nie będzie rozbudowywać swoich mocy wytwórczych, rosnąć za to będzie moc pozostających poza NABE źródeł zero- i niskoemisyjnych. W ten sposób miks energetyczny Polski będzie się nadal zmieniał, a pozycja producentów energii z OZE i źródeł zeroemisyjnych na rynku wytwarzania będzie rosła. To nie przywracanie monopolu – to wytyczenie linii konkurencji między źródłami konwencjonalnymi a OZE i – w perspektywie – energią jądrową. Konkurencji, w której zeroemisyjne źródła energii będą w lepszej pozycji.
Owszem – polska energetyka jest uzależniona od węgla. To efekt wieloletnich zapóźnień. Sytuacja jednak stopniowo się zmienia. Mamy już niemal 25 GW mocy zainstalowanej OZE (z czego 18 GW powstało w ostatnich latach), zaawansowane projekty budowy morskich farm wiatrowych i innych źródeł odnawialnych. Przyspieszyły też mocno plany budowy w Polsce dwóch elektrowni jądrowych, które będą stabilizowały wytwarzanie w OZE i pozwolą na wyłączenie części elektrowni węglowych.
Transformacja energetyczna jest konieczna nie tylko ze względów klimatycznych, ale też ekonomicznych i gospodarczych. Właśnie dlatego powstaje NABE, żeby spółki energetyczne z nim konkurowały, odbudowując swój potencjał wytwórczy, opierając go o źródła zero i niskoemisyjne i łatwiej znajdowały finansowanie na nowe inwestycje. A ich koszty szacowane są w miliardach złotych. To może policzmy, ile morskich farm wiatrowych można kupić za średnią pensję netto w Polsce?