Z Easy Riderem [@EasyRid04682094] , rozmawia Barbara Kasprzycka
Co się panu nie podoba w ceramice z Bolesławca? Śledzący pana na Twitterze regularnie czytają, że Bolesławiec to obciach, a ludzie z klasą – czyli tacy jak pan – gustują raczej w porcelanie z Ćmielowa…
Irytuje mnie, że jednym z popkulturowych symboli polskiego designu stała się dość prymitywna, ludowa ceramika niemiecka, niemająca w zasadzie nic wspólnego z polską tradycją ceramiczną, a w szczególności z unikalnymi na skalę światową osiągnięciami artystycznymi polskiej porcelany. To dobra metafora naszej transformacji. Tak, mamy sukces rynkowy. Ludzie kupują ten cholerny Bolesławiec na potęgę, i Polacy, i turyści. CIA zamawia sobie talerze z Bolesławca. Fajnie, że jest jakaś rozpoznawalna polska marka. Ale dlaczego tą marką stało się coś, co z Polską ma tak niewiele wspólnego, i dlaczego popularność tej marki przyczynia się do upadku i zapomnienia dużo oryginalniejszej i autentycznie naszej tradycji?
No właśnie, dlaczego?
Bo państwo zawiodło i zostawiło te sprawy wolnemu rynkowi. Nie czuło się powołane do ochrony naszego dziedzictwa kulturowego. Nie mówię tu o podtrzymywaniu przy życiu jakiejś cepeliady. Klasyczne, modernistyczne wzory wybitnych twórców polskiej porcelany – Tomaszewskiego, Orthwein, Naruszewicza – żyją jeszcze tylko dlatego, że Adamowi Spale udało się je przejąć i stworzyć AS Ćmielów. Prywatnie! Państwo się na to, generalnie, wypięło. Popularność Bolesławca to wynik makdonaldyzacji kultury, zresztą opartej na tym, że sprzedaje się to, co ma dobry marketing, a nie to, co ma wartość artystyczną i użytkową. To zresztą, nie da się ukryć, trend globalny. Złota epoka modernistycznego designu, który był w moim przekonaniu równie ważnym osiągnięciem kultury europejskiej co renesans, dobiegła końca.
Dla jednych wartość ma Ćmielów, dla innych Bolesławiec. Pisze pan o nich anonimowo i właściwie Bolesławiec mógłby się zastanawiać, czy pan nie jest po prostu influencerem na usługach konkurencji.
To kwestia gustu. A gust to nie jest rzecz subiektywna. McDonald’s jest obiektywnie kiepskim jedzeniem, nawet jeśli komuś smakuje. Coś by to zmieniało, gdybym wyrażał opinię pod nazwiskiem? To jest szersze pytanie o wiarygodność w sieci, która – moim zdaniem – jest zupełnie niezależna od tego, pod jakim awatarem występujesz. Wiarygodność w mediach społecznościowych buduje się od zera. Z tego często sobie nie zdają sprawy ludzie, którzy przychodzą na Twitter z jakąś pozycją zbudowaną w innej przestrzeni. Media społecznościowe wytwarzają własną subkulturę, w której jesteś oceniany według tego, jak się zachowujesz tu, a nie gdzieś indziej. Możesz być bardzo znanym publicystą, ale jeśli tego nie zrozumiesz, to nie zbudujesz tu wiarygodności.
Odczytuję z tego, że pan też jest osobą publicznie znaną, ale woli pan nie grać swoją rozpoznawalnością. Dobrze myślę?
No i to jest w moim odczuciu klasyczny przykład niezrozumienia, jak działa ta subkultura, o której rozmawiamy. W całym moim twitterowym życiu nikt nie zadał mi takiego pytania; to by było przecież faux pas. To chyba jasne, że skoro wybrałem występowanie pod pseudonimem, to nie będę rozmawiał na temat swojej tożsamości innej niż ta, którą wykreowałem. Pytanie awatara: „A kim ty naprawdę jesteś?”, jest trochę bez sensu.
Ale może pan przynajmniej wyjaśnić, dlaczego wybrał pan awatar jako formę funkcjonowania publicznego.
Tu nie ma tajemnicy. Jest splot różnych motywacji: zabawa, znudzenie jałowością debaty publicznej, ciekawość, eksperyment uczestniczący. Wszystko łącznie sprawiło, że powstał EasyRider, i stopniowo okazało się, że zbudował sobie jakąś tam wiarygodność. A elementem tej wiarygodności jest – mam nadzieję – przekonanie czytelników o mojej niezależności, zarówno w wymiarze intelektualnym, jak i finansowym. Sądzę, że ludzie, którzy mnie czytają, nie mają wątpliwości, że gdyby ktoś mi zaproponował pieniądze za brudne zagrywki w stylu promowania kogoś lub czegoś, to zostałby przeze mnie wyśmiany. Notabene to właśnie ten aspekt budowania wiarygodności był najciekawszą częścią mojej twitterowej przygody. Bo z założenia wybrałem taką, a nie inną nazwę konta, przypadkową, z jakimiś numerkami, kojarzącą się jak najgorzej. Anonim. Troll. A jednak okazało się, że decydujące znaczenie ma to, co mówię, i to, co robię, a nie awatar. Co tylko potwierdza, że tożsamość to coś więcej niż etykietka i że nie ma znaczenia, czy ta etykietka to nick z numerkami, czy imię i nazwisko.
Anonimowy EasyRider piszący wątki o historycznych zawirowaniach lustracji, sztuce użytkowej, erotyce w malarstwie, reformach Ziobry i Gowina, twierdzi, że ma na tt wyższą wiarygodność niż znani z imienia i nazwiska komentatorzy czy dziennikarze, którzy mają po kilkadziesiąt tysięcy obserwujących…
Zależy którzy. Ja nie twierdzę, że występowanie pod imieniem i nazwiskiem automatycznie kompromituje, natomiast imię i nazwisko przed kompromitacją na pewno nie chroni. A czasem jej wręcz sprzyja. Bo osoby, które przynoszą na tt swoją nabytą gdzie indziej rozpoznawalność, są często mocno zadufane w sobie. Nie interesuje ich zrozumienie mechanizmów środowiska, w które weszły, notorycznie ignorują zasady, które w tym środowisku obowiązują, i w związku z tym wychodzą na nadętych bufonów. W efekcie za każdym razem, gdy pojawia się ktoś nowy z tej kategorii, to na wstępie budzi raczej nieufność, wszyscy się spodziewają, że za chwilę okaże się kolejnym pajacem. I oczywiście starają się mu pomóc, żeby się okazał, bo Twitter to nie jest miejsce przepełnione życzliwością i łagodnością. Ale autorytety medialne solidnie sobie zapracowały na swój upadek poprzez to, jak się zachowują w mediach społecznościowych. Nie da się nie wspomnieć o fenomenie – proszę wybaczyć – dziennikarzy. To grupa zawodowa, która poprzez swoją aktywność na Twitterze zaczęła być utożsamiana z brakiem obiektywizmu i wiedzy, z „dzbannikarstwem”. Bo wydawało im się, że zasady ich nie dotyczą.