Nic nie sprzedaje się tak dobrze jak emocje. Także w tematach, które – wydawałoby się – są na tyle skomplikowane, że trzeba opierać się na twardych danych. Choćby emerytury. Wydawałoby się, że przydadzą się tabele demograficzne, prognozy, obliczenia. Nic z tych rzeczy, nikomu to nie jest potrzebne, bo najważniejsze są właśnie emocje. A do nich bardzo łatwo się odwołać, bo każdy chciałby pracować jak najkrócej, odprowadzać przy tym jak najmniej składek, a potem dostawać jak najwyższą emeryturę. Ale sprawy emerytalne to także rozżalenie, że za lata pracy otrzymało się świadczenie ledwo wystarczające na życie, to także złość, że kolega policjant jest na emeryturze od 20 lat, a kuzyn rolnik płaci niskie składki. To często również wyczerpanie psychiczne i fizyczne pracą, obawa o jej utratę po „50” i wreszcie poczucie bezpieczeństwa, gdy wreszcie otrzymało się emeryturę, która choć niska, zapewnia stabilny dochód. W tym wszystkim eksperci pokazujący czarno na białym, że obecny system – zwłaszcza w sprawie wieku przechodzenia na emeryturę – jest na dłuższą metę nie do utrzymania, brzmią jak bezduszne maszyny wypowiadające się z luksusowego biura w Warszawie, a przez to nieznające prawdziwego życia.

Zagrajmy o elektorat

Sprawę pogarszają politycy, i to wszystkich opcji, którzy wykorzystują każdą okazję, żeby na tych wszystkich emocjach zagrać. Ich elektoraty łatwo się temu poddają, powtarzając jak mantrę serwowany przez partyjnych spin doctorów przekaz. Być może dlatego, że brakuje im wiedzy i nie znają odpowiedzi na kluczowe pytania: Dlaczego coraz więcej osób nie ma prawa do emerytury minimalnej? Dlaczego stopa zastąpienia jest coraz niższa? Od czego zależy wysokość corocznej waloryzacji emerytur? Dlaczego wczesne przechodzenie na emeryturę i niskie świadczenia to problem ogólnospołeczny? itd. Pytanie tylko, czy komuś w ogóle zależy na przeprowadzeniu rzetelnej, opartej na faktach debaty na ten temat, bez uprzedzeń wynikających chociażby z wyznawanych poglądów politycznych?
Patrząc na zaostrzającą się z każdym miesiącem kampanię przedwyborczą, na taką dyskusję ponad podziałami nie można mieć nadziei. Zwłaszcza że politycy doskonale wiedzą, że grając tematami emerytalnymi, można wygrać albo przegrać wybory. W 2015 r. jednym z najsilniej eksponowanych postulatów była zapowiedź powrotu do starego wieku emerytalnego. Od 2013 r., z inicjatywy rządu PO-PSL, miał on być systematycznie podwyższany do 67 lat dla obu płci, co dla kobiet oznaczało wydłużenie pracy o 7 lat. Proces podnoszenia wieku miał być bardzo powolny i został rozłożony na 20 lat. Pierwszy rocznik, który w całości miał przejść na emeryturę dopiero w tym wieku, to kobiety urodzone w 1973 r., które w czasach wprowadzania reformy miały zaledwie 40 lat.
Reklama
Brak skutecznej komunikacji po stronie ówczesnego rządu i dobra kampania opozycji spowodowały jednak, że najbardziej oburzeni podwyższonym wiekiem emerytalnym byli ludzie tuż przed emeryturą, którzy w wyniku reformy poczekaliby na nią najwyżej kilka miesięcy dłużej, a młodsi – tradycyjnie nie byli zainteresowani tematem. Wypowiedzi ekonomistów, którzy wprost wskazywali na zagrożenia, jakie przyniesie powrót do starego progu wiekowego, nie wywoływały większego odzewu. Kolejne przedstawiane wykresy, jak będzie spadać realna wartość emerytur i jak ogromne kwoty trzeba będzie na nie wydawać, bo zwiększa się udział starszych osób w społeczeństwie, przegrywały z emocjonalnym językiem.