Ten wywodzący się z byłej Jugosławii ekonomista, który przed trzema dekadami trafił do Banku Światowego i zrobił tam karierę, wyrósł na jednego z najwybitniejszych światowych specjalistów od nierówności, a jego poprzedni tom na ten temat zasłużenie stał się naukowym bestsellerem (pisałem o nim w OF – 02.10.2016).

Dwie odmiany kapitalizmu

Tym razem autor wziął się za zadanie trudniejsze i bardziej uniwersalne. Korzystając niemal na równi z dzieł klasyków ekonomii, ale też uwzględniając najnowsze badania i doświadczenia, dochodzi do wniosku, że „żyjemy obecnie w świecie, w którym każdy odwołuje się do takich samych zasad oraz rozumie ten sam język – zwiększania dochodów”. Alternatywy dla tego nowego uniwersalizmu brak.

Następnie Milanovic przez ponad połowę tomu uzasadnia tezę, iż mamy obecnie na świecie jedynie kapitalizm, tyle że występujący w dwóch formach: „Liberalno merytokratycznego kapitalizmu”, który rozwinął się stopniowo przez ostatnie dwieście lat na Zachodzie oraz „prowadzonego przez państwo politycznego czy też autokratycznego kapitalizmu, którego uosobieniem są Chiny”.

Reklama

Ten pierwszy jest oczywiście bardziej znany, lepiej opisany i zdecydowanie bardziej powszechny w występowaniu, albowiem po upadku ZSRR objął też obszary pokomunistyczne. Niestety, w ostatnich kilku dekadach przybrał też formę neoliberalizmu, a więc nurtu stawiającego na rynek bez barier, sektor prywatny oraz pieniądz i dochód jako wartości nadrzędne. Efekt jest znany i dobrze udokumentowany: rosnąca koncentracja kapitału i majątku oraz towarzyszące mu coraz głębsze rozwarstwienie.

Milanovic podaje wiele przykładów, ale podkreśla też wyjątki: „w 1914 r. w rękach 1 proc. najbogatszych osób w Wielkiej Brytanii znajdowało się 70 proc. majątku kraju, a obecnie jest to tylko 20 proc.”. Innymi słowy, są przypadki, gdy koncentracja bywa mniejsza, choć na ogół, począwszy od kolebki liberalnego i neoliberalnego kapitalizmu czyli USA, jest coraz większa.

Dla przykładu: „niemal cała potęga finansowa państwa znajduje się w rękach 10 proc. warstw najbogatszych”, a koncentracja kapitałów na praktycznie całym Zachodzie jest jeszcze większa (współczynnik rozwarstwienia Gini w tej branży w USA przekracza poziom 0,9, ale nawet w Niemczech czy państwach skandynawskich przekracza 0,8).

Już wiemy, iż dojście do władzy Donalda Trumpa wyjątkowo plastycznie potwierdza, że zjawiska te prowadzą do rządów oligarchii, a nawet plutokracji oraz rosnącego społecznego niezadowolenia, gotowego w demokratycznym głosowaniu oddać władzę tym, którzy proponują drogi na skróty i proste rozwiązania (np. w postaci nacjonalizmu gospodarczego czy niechęci do obcych).

Ciekawsze, ale zarazem bardziej dyskusyjne, są rozważania autora nad kapitalizmem państwowym, jaki – nie tylko jego zdaniem – ukształtował się w regionie Azji Wschodniej. Zdaniem Milanovicia, paradygmatem dla tego modelu są Chiny, co raczej nie podlega kwestii, a jego „kolebką” były „komunistyczne rewolucje”, co już może być przedmiotem sporu. Podobnie jak – dość arbitralne i sporne – zaliczenie do tego modelu łącznie 11 państw, pięciu z Azji (Chiny, Wietnam, Malezja, Laos i Singapur) oraz sześciu z Afryki (Angola, Rwanda, Tanzania, Botswana, Algieria i Etiopia), ze wskazaniem dwóch pierwszych, czyli Chin i Wietnamu, jako „paradygmatów”.

Co wyróżnia ten model i sprawia, że choć niektóre zwą się „socjalistycznymi” to jednak mają gospodarki kapitalistyczne? Przede wszystkim wymieszanie rynku z państwowym interwencjonizmem i silna rola sektora państwowego czy publicznego, funkcjonującego obok prywatnego. A ponadto, szczególnie na terenie Azji, dodano do tego sprawną i wydajną, technokratyczną biurokrację, gdzie z kolei rolę paradygmatu odgrywa Singapur (czy również Malezja, jak chciałby Milanovic, co już jest bardziej dyskusyjne).

Podobnie jak dyskusyjna jest teza, iż „korupcja jest endemiczna w państwowym kapitalizmie”. Otóż akurat Singapur tego nie potwierdza, a stosowane tam rządy prawa sprawiają, że nie jest to jednak model do końca ten sam jak wśród pozostałych wymienionych, gdzie rządzące – i też coraz bogatsze, jak na Zachodzie – elity bardziej zważają na kumulację majątku aniżeli przestrzeganie reguł prawnych.

Nowy kapitalizm?

Kto wie, czy nie najciekawszym, oryginalnym wkładem tego tomu nie są rozważania Branko Milanovicia wprowadzające do rozdziału poświęconego kapitalizmowi politycznemu. Powołując się często na Marksa i marksistów oraz wyciągając wnioski z praktycznego stosowania tych koncepcji w ramach „realnego socjalizmu”, stawia on, jakże słuszne, pytania.

Jak to się stało, że komuniści, którzy – jak wiadomo – głosili, że prowadzą do najwyższego stadium rozwoju ludzkości, nie potrafili przewidzieć rewolucji 1989/1991 i upadku systemu?

Ale jeszcze ciekawsze jest pytanie, czemu do dziś należycie nie wyjaśniono kwestii, dlaczego liberalny z natury system kapitalistyczny przed wybuchem I wojny światowej tak nagle się załamał? Czy zabrakło instytucji i odpowiednich hamulców blokujących rozwarstwienie i nierówny podział majątku? Czy przypadkiem prawdziwym powodem wybuchu nie była nadmierna kartelizacja i oligarchizacja życia gospodarczego? No i pytanie bodaj najważniejsze: czy to aby się nam teraz nie powtórzy?

Czy obecna, tak dobrze udokumentowana przez Milanovicia (w poprzednich jego pracach, jak też ponownie także i w tej) “eksplozja nierówności” dochodowych i majątkowych nie przyniesie ze sobą innego wybuchu – w postaci prawdziwego społecznego konfliktu, tak klasowego wewnątrz państw, jak też na skalę międzynarodową, gdzie podział majątku między różnymi podmiotami jest równie niesprawiedliwy?

Traktując to wyzwanie jako niezmiernie poważne, Milanovic proponuje na zakończenie nic innego, jak budowę jednego z dwóch nowych modeli rozwojowych, obu z ducha i litery bliskich dawnym rozwiązaniom socjaldemokratycznym, a więc w punkcie wyjścia zakładających wyrównywanie, a nie dalsze pogłębianie dochodowego rozwarstwienia.

Jeden z nich miałby mieć formę „ludowego kapitalizmu”, czyli w miarę równych udziałów poszczególnych grup i warstw społecznych w kapitałach oraz dochodach z pracy (jak to jednak zrobić – konkretnych postulatów w pracy brak). Drugi natomiast, w jeszcze ostrzejszej formie „kapitalizmu egalitarnego”, miałby polegać na narzucanej odgórnie redystrybucji, przy czym rola państwa miałaby się ograniczać tylko do zabezpieczeń socjalnych.

W obu przypadkach kluczowe znaczenie miałyby mieć reformy podatkowe ze specjalnymi udogodnieniami i zniżkami dla klasy średniej, znacząco miałyby być podniesione wydatki na fundusze i usługi publiczne, począwszy od wsparcia szkół i dopłat na naukę dla osób wywodzących się z warstw najbiedniejszych. Ograniczone zostałyby – ciągle rosnące – wydatki na kampanie polityczne, a nawet włączono „obywatelskie światła” dla tych, którzy dotychczas czują się w swoim państwie pognębieni, upokorzeni czy wręcz pozbawieni praw.

A może socjalizm?

Utopia? Chyba nie do końca, wziąwszy pod uwagę fakt, że debata nad przyszłością kapitalizmu najwyraźniej rozpętała się na nowo.

Zaskakujący, a może znamienny, jest fakt, iż bardzo podobne, socjaldemokratyczne z ducha i litery postulaty można znaleźć w najnowszej książce noblisty Josepha Stiglitza, proponowanej przez autora jako „platforma gospodarcza” dla Partii Demokratycznej w USA na nadchodzące wybory w 2020 r.

Będąc od dawna zagorzałym przeciwnikiem „fundamentalizmu rynkowego” spod znaku Konsensusu Waszyngtońskiego (zob. Project Syndicate) Stiglitz proponuje w tym tomie zatytułowanym „Ludzie, władza i dochody” nic innego, jak „odwrócenie dotychczasowej trajektorii rozwoju” i to w jasnym celu: uratowania demokracji.

Chcąc tego dokonać, jego postulat jest podobny jak Milanovicia, choć inaczej uzasadniany: „sięgnąć po większą równość” dochodową. Albowiem bez tego „ekstremalny materializm” po prostu nas rozsadzi.

Najciekawszy natomiast pendant do ważnego, choć tym razem mocno dyskusyjnego i nierównego, tomu Branko Milanovicia pojawił się i to wcale nie na Zachodzie, i nie w literaturze fachowej, lecz w Azji Wschodniej i to w postaci – realnej polityki. Oto Chiny pod wodzą Xi Jinpinga (u władzy, teraz już niepodzielnej, od końca 2012 r.) od dłuższego już czasu wysyłają delegację za delegacją do państw skandynawskich, penetrując tamtejsze rozwiązania. Równocześnie u siebie, do „konsumpcji wewnętrznej”, stosują ponownie coraz więcej retoryki z zakresu marksizmu-leninizmu, a zarazem implementują nowy model rozwojowy, gdzie nacisk kładzie się, dosłownie tak jak chce Milanovic, na rozwój klasy średniej oraz kwitnący rynek wewnętrzny. Tyle tylko, że ostra i głośna kampania antykorupcyjna wcale nie zmniejsza rozwarstwienia, czego się spodziewano, a tymczasem tanie Chiny się skończyły, zaś pieniądz pozostał, jak na Zachodzie, niemal jedynym kryterium oceny wartości obywatela.

Czy forsujące rozwój klasy średniej i zwiększanie jej siły nabywczej, zgodnie z postulatami Branko Milanovicia, to właśnie komunistyczne z nazwy i autokratyczne z ducha Chiny miałyby uratować kapitalizm? To byłby kolejny paradoks, bo przecież formalnie rzecz biorąc, mówią o „socjalizmie i chińskiej specyfice”, a nie kapitalizmie.

Tak czy tak, podstawowe problemy związane z dzisiejszym funkcjonowaniem kapitalizmu, wszechwładnych rynków, ale też nadmiernym rozwarstwieniem czy kominami dochodowymi wydają się być niemal uniwersalne. Dlatego wywodzący się z Serbii autor chyba ma rację: borykamy się jedynie z kapitalizmem i jego bolączkami. Jak sobie na czas nie poradzimy, a już jest późno, może być kłopot. Chiny już o tym wiedzą – i próbują coś robić, wzmacniając klasę średnią, a nie tylko państwo, jak było dotychczas. A czy my, na szeroko rozumianym Zachodzie, pozostawimy dociekania Milanovicia, Stiglitza i wielu innych jako czcze akademickie dywagacje? To byłby duży błąd, w świetle wyzwań, które stanęły przed nami.

>>> Czytaj też: Miliarder w używanej toyocie. Bogaci często żyją poniżej swojego stanu [WYWIAD]

Autor: Bogdan Góralczyk