Od dekady świat czeka na ekonomiczną alternatywę. Coś innego niż delikatny lifting neoliberalnej ortodoksji proponowany przez polityczno-biznesowy establishment. Nowoczesna teoria monetarna to dziś najmocniejszy kandydat do tej roli.
Przez kilka poprzednich lat taką ofertą wydawał się pikettyzm. To program sformułowany w „Kapitale w XXI wieku” oraz wielu innych mniejszych pracach tworzonych w ramach Światowej Bazy Nierówności (World Inequality Database) przez francuskiego ekonomistę Thomasa Piketty’ego oraz spore grono jego rozsianych po całym świecie współpracowników. Sednem pikettyzmu miał być powrót to koncepcji wysokich, progresywnych podatków różnego typu: osobistych, majątkowych, ekologicznych, spadkowych etc. Najlepiej koordynowanych w skali globalnej (albo przynajmniej na poziomie transatlantyckim), co miało maksymalnie utrudnić zakumulowanemu kapitałowi ucieczkę przed fiskalizmem poprzez wygrywanie podatkowego arbitrażu między krajami lub nawet regionami.
Piketty i jego zwolennicy liczyli, że wyższe i bardziej progresywne podatki nie tylko zahamują postęp dochodowych, majątkowych, a co za tym idzie również społecznych nierówności, ale pozwolą również na nowo napełnić państwową kiesę i przyczyną się do tego, że rządy krajów rozwiniętych znów będą mogły prowadzić bardziej aktywną politykę gospodarczą. To znaczy (w pierwszym kroku) przeciwstawić się niszczącemu tkankę społeczną demontażowi ogromnych połaci zachodniego państwa dobrobytu (polityka mieszkaniowa, opieka zdrowotna, edukacja publiczna). Potem miał nadejść czas Pikettowskiej ofensywy, choćby dzięki takim projektom jak popularny w USA „Zielony New Deal” czyli odwołujący się do „New Deal” prezydenta Roosevelta postulat modernizacji zachodnich gospodarek w kierunku większej dbałości o ekologię połączony ze stworzeniem milionów dobrze płatnych miejsc pracy dla dawnej klasy robotniczej czy sporej części klasy średniej, którym neoliberalizm odebrał wszelką nadzieję na lepsze jutro.
Politycznie pikettyzm nigdy jednak nie odpalił. Przekonujące w teorii propozycje Francuza jakoś nigdy nie dały rady wyskoczyć ponad półkę z napisem „ciekawa koncepcja ekonomiczna, którą warto przedyskutować na łamach mediów albo podczas forum ekonomicznego w Davos”. Prezydent Emmanuel Macron zaczął rządy od zlikwidowania podatku dla najbogatszych, a więc wykonał ruch dokładnie odwrotny do rekomendowanej w „Kapitale w XXI wieku” rozbudowy opodatkowania zakumulowanego bogactwa. W USA Donald Trump przepchnął przez Kongres wielkie obniżki CIT. W zachowawczej wizji politycznego „oby tak dalej” Angeli Merkel Piketty z postulatem globalnego podatku majątkowego to zdecydowanie zbyt duży odjazd. Nawet dla klecących lokalne alternatywy polityków w stylu Viktora
Reklama
Orbana czy Jarosława Kaczyńskiego Piketty nie jest już w żaden sposób inspirujący.
Najtrafniej byłoby więc nazwać Francuza potencjalnie bardzo ciekawym skrzydłowym, którego obecny układ sił politycznych na świecie pozostawił po prostu z boku.

Jutro będzie MMT

Gra o przyszłość pokryzysowej ekonomii toczy się jednak dalej. Dziś do roli najpoważniejszej alternatywy wobec neoliberalnego status quo pretenduje tzw. nowoczesna teoria monetarna (ang. modern monetary theory, MMT).
W Polsce MMT zdążyła już zaliczyć lekki falstart w styczniu tego roku. A to dlatego, że za swoje polityczne credo przyjął je niezbyt poważny ruch polityczny o nazwie Młoda Polska. Dało to liberalno-konserwatywnym elitom ekonomicznym wygodny pretekst do zdezawuowania MMT jako propozycji niepoważnej. To gruby błąd, który warto (a nawet trzeba) czym prędzej skorygować. I to z dwóch powodów.
Po pierwsze dlatego, że wokół MMT w sercu światowych debat ekonomicznych sporo się od dłuższego czasu dzieje. W USA ekonomiści tacy jak Stephanie Kelton, główna doradczyni demokratycznego pretendenta do prezydentury Berniego Sandersa, Pavlina Tcherneva czy Randall Wray regularnie krzyżują szpady zarówno z neoliberałami w stylu Kennetha Rogoffa oraz socjalliberałami w rodzaju Paula Krugmana. Podobne rzeczy dzieją się w Wielkiej Brytanii, gdzie zwolennicy MMT walczą o ucho szefa Partii Pracy (i prawdopodobnie następnego premiera) Jeremy’ego Corbyna. W krajach takich, jak Włochy czy Hiszpania „suwerenny pieniądz” powraca w większości ekonomicznych debat na temat koniecznych zmian w architekturze strefy euro. Ta fala jest już dziś zbyt wielka, byśmy w Polsce mogli ją oddalić jednym czy drugim machnięciem ręki liberalno-konserwatywnej publicystyki ekonomicznej. Zwłaszcza, że – i to jest drugi powód dla którego MMT trzeba zacząć w Polsce traktować poważnie – zaciekawienie nowym trendem rośnie wśród najmłodszego pokolenia polskich ekonomistów.
Jednym z ośrodków próbujących to zainteresowanie skanalizować jest poznańskie wydawnictwo Heterodox, które opublikowało właśnie w języku polskim „Nowoczesną teorię monetarną”, pierwszy podręcznik do MMT autorstwa Randalla Wraya. To znacząca zmiana, bo dotąd literatura dotycząca MMT funkcjonowała u nas wyłącznie po angielsku (nie licząc półamatorsko przygotowywanych tekstów Warrena Moslera kilka lat temu, których zasięg był jednak niszowy).

Dlaczego MMT ma szansę

Skąd to całe zamieszanie wokół nowoczesnego pieniądza? Nowe teorie ekonomiczne powstają bez ustanku. Nielicznym udaje się jednak zyskać takie znaczenie, by przedostały się do szerszej społecznej świadomości. Co takiego wyjątkowego jest w MMT, że o niej rozmawiamy? Akurat tu decydujące znaczenie ma mieszanka dwóch czynników. Po pierwsze, MMT to faktycznie jest alternatywa wobec obowiązującego dziś neoliberalnego myślenia o kapitalistycznej gospodarce. Sama oryginalność nie wystarczyłaby jednak. MMT ma jeszcze jedną zaletę. W przeciwieństwie do całego szeregu odjechanych czy utopijnych teorii ekonomicznych wydaje się mieć całkiem spory potencjał, by w perspektywie kilku najbliższych lat przemieścić się z półki „teoria ekonomiczna” na półkę „polityczna praktyka”.
Atrakcyjność MMT pokażmy na przykładzie obecnej debaty ekonomicznej w Polsce. Niedawno grupa polskich ekonomistów liberalnych przygotowała list ostrzegający przed rychłym spełnieniem się nad Wisłą tzw. scenariusza greckiego, a więc przed wpadnięciem w niewypłacalność z powodu nadmiernie – zdaniem autorów listu – rozbudowanych wydatków państwa. „Spokojnie, panujemy nad sytuacją. Pieniądze się znajdą w innych miejscach systemu gospodarczego” – odpowiada na ten zarzut polski rząd. Faktyczna różnica między ekonomistami pro i antyrządowymi nie jest dziś tak naprawdę jakoś fundamentalnie zasadnicza. Różnią się raczej punktem siedzenia. Ci bliscy dziś opozycji są oczywiście „zaniepokojeni”, jednak uważny obserwator o dobrej politycznej pamięci bez trudu przywoła cytaty sprzed sześciu czy siedmiu lat, gdy role układały się dokładnie odwrotnie. A wielu dzisiejszych zwolenników wyższych wydatków krytykowało poprzedni rząd (czyli dzisiejszych opozycjonistów) za nadmierne zadłużanie kraju „niczym za Gierka”. Dzisiejsi alarmiści wtedy uspokajali twierdząc, że pieniądze się znajdą.
W polskich warunkach atrakcyjność MMT polega więc właśnie na tym, że oferuje ona czytelną alternatywę dla obu tych stanowisk. Zwolennicy nowoczesnego pieniądza mówią bowiem tak: rząd suwerennego kraju, który suwerennie kontroluje emisję swojej waluty nie powinien cofać się przed ponoszeniem koniecznych do dobrego i sprawiedliwego rządzenia krajem wydatków publicznych. Nie powinien w ogóle rozumować w kategoriach „ten wydatek (na przykład na godne pensje dla nauczycieli czy konieczne zasiłki dla opiekunów osób niepełnosprawnych) jest wprawdzie słuszny, ale nas na niego nie stać”. Bo rząd suwerennego państwa stać na każdy wydatek. I nie jest to żadna czarna magia ani zaklinanie rzeczywistości. Aby to wyjaśnić ekonomiści ze szkoły MMT zazwyczaj rozpoczynają od walki z fundamentalnym mitem i nieporozumieniem. Czyli niemal powszechnie akceptowanym porównaniem dobrego państwa do dobrej gospodyni domowej, która nie może wydawać więcej niż zarabia, bo inaczej wszystko straci. Gospodyni, owszem, nie może tego zrobić – powiadają zwolennicy suwerennego pieniądza. Zwykły człowiek musi najpierw zarobić (albo pożyczyć). A dopiero później może wydawać. Ale państwo nie jest zwykłym człowiekiem. Suwerenne państwo to jedyny we współczesnym kapitalizmie podmiot zdolny tworzyć swoją własną walutę. Nikt inny robić tego nie może. A jeśli robi, to podlega sankcjom karnym, lub przynajmniej (jak w przypadku bitcoinów i innych kryptowalut) musi się liczyć z daleko idącą regulacją tej działalności. Konsekwencja monopolu państwa na produkcję własnego pieniądza może być więc tylko jedna, ale kluczowa: suwerennemu państwu nie mogą skończyć się pieniądze. Jest to po prostu fizycznie niemożliwe.
Owszem, dziś jest tak, że większość państw ze swojej suwerenności walutowej w zasadzie nie korzysta. Jedni, jak choćby kraje strefy euro albo gospodarki wiążące swój kurs walutowy z jakąś inną walutą, ją po prostu oddali. Ale nawet ci, którzy mają pieniądz faktycznie suwerenny sami nakładają na siebie szereg ograniczeń, które z tej suwerenności nie pozwalają im w pełni skorzystać. Zwolennicy MMT przekonują zaś, że te ograniczenia nie mają głęboko ekonomicznego uzasadnienia. Powiadają tak: jeśli słyszycie od swoich rządów, że na to czy na tamto nie ma pieniędzy, to nie znaczy wcale, że tych pieniędzy fizycznie nie ma. To kłamstwo. Dlaczego rządy kłamią? Prawdopodobnie, by ukryć prawdziwą odpowiedź. Pieniędzy dać nie chcą, bo wynika to z innych kalkulacji politycznych, interesów klasowych czy mentalności elit gospodarczych.
To moment, gdy osoby nieobeznane z teorią nowoczesnego pieniądza po raz pierwszy ogarnia poważna niepewność. Jak to możliwe? Czy to nie jest zbyt piękne? Czy ktoś nas nie wkręca? Taki sceptycyzm to najzupełniej zdrowa reakcja. Nie może dziwić zważywszy na zestaw argumentów, jakimi przez ostatnie kilka dekad opinia publiczna była bombardowana przez neoliberalny mainstream. Zostało w ten sposób wytworzone przekonanie, że rząd to taki rodzaj skarbca, do którego muszą trafić pieniądze z urzędów skarbowych. I dopiero jak trafią, to minister finansów ma co dzielić. Dzieląc musi bardzo uważać, by nie przekroczyć dostępnych zasobów, bo wtedy grozi mu nieuchronne bankructwo. W rzeczywistości każdy, kto choćby otarł się o sektor finansowy czy administrację skarbową wie, że to wszystko nie tak działa.
Państwo najpierw wydaje pieniądze, które samo stworzyło. A dopiero potem ściąga je z rynku w postaci podatków, akcyzy (czyli tzw. podatku od grzechu nakładanego na towary i usługi do których wspólnota chce obywateli zniechęcić, ale nie uważa za słuszne im tego zakazywać) czy też obligacji i innych papierów dłużnych.
To kolejny moment, gdy drogi MMT i neoliberalnej ekonomii głównego nurtu się rozchodzą. Dla zwolenników tej drugiej wszelkie rodzaje zadłużenia publicznego to podejrzana sprawa. Dowód na życie wspólnoty ponad stan. Ciężar, który nieodpowiedzialne lekkoduchy przerzucają na kolejne pokolenia. Na takie dictum zwolennicy MMT pukają się w czoło z zakłopotaniem. Trochę tak, jak większość ludzi, gdy słyszy argumenty zwolenników tezy o tym, że ziemia jest płaska albo, że szybki prysznic może ochronić przez wirusem HIV. Z punktu widzenia MMT tzw. dług zaciągany przez rząd (chodzi im głównie o emisję obligacji) to ukłon w kierunku sektora prywatnego (gospodarstw domowych, przedsiębiorstw i obcokrajowców), który może ulokować swoje oszczędności w najbezpieczniej z możliwych form. To znaczy roszczenia finansowe suwerennego rządu, który nie może stać się niewypłacalny we własnej walucie. Oczywiście historia zna przykłady krajów, którym oprocentowanie obligacji skoczyło do takich poziomów, że obsługa długu stawała się niezwykle kosztowna. Warto jednak zauważyć, że w każdym z takich przypadków rządzący dopuszczali do takiej sytuacji właśnie dlatego, że nie korzystali ze swojej pieniężnej suwerenności. Stało się tak na przykład w Grecji po roku 2010. Właśnie dlatego, że rząd w Atenach (jako członek eurolandu) nie miał prawa do emitowania własnej waluty.

Dwie strony suwerennego pieniądza

Wejście w świat MMT z początku przeraża. Potem fascynuje. Ale dopiero potem robi się naprawdę ciekawie. Załóżmy, że etap przerażenia mamy już za sobą. Czas więc na blaski. To, co politycznie najbardziej pociąga w MMT to odzyskanie sprawczości przez rządzących. To ważne w kontekście kryzysu demokracji we współczesnym świecie i dojmującego wśród szerokich mas społecznych (a także wśród klasy politycznej) przekonania, że decydent jest w starciu z rynkami finansowymi i regułami neoliberalnej globalizacji w zasadzie bezradny. A przełamanie zaklęcia „nie stać nas na to” przywraca demokratycznej polityce poczucie sensu. Zatwardziali liberałowie rodem z lat 90. będą oczywiście przekonywali, że utrata monopolu na robienie polityki gospodarczej przez wąskie technokratyczne elity to wiadomość straszna. Zwolenników prawdziwej demokracji nie powinno to jednak martwić. Ukontentowani przez MMT będą także ci, którym współczesny kapitalizm nie podoba się z powodu swego nieumiarkowania. Ich przekonają zapewne argumenty amerykańskiego ekonomisty Abby’ego Lernera, uważanego za pioniera myślenia w duchu MMT, choć on sam pisał raczej o „finansach funkcjonalnych”.
Lerner dowodził już w latach 40. XX wieku, że w ostatecznym rozrachunku w zdrowej gospodarce chodzi o to, by się kręciła. A kręcić się będzie pod warunkiem, że wydatki, produkcja oraz zarobki będą ze sobą „współdziałać” – najlepiej zapewniając przy tym pełne zatrudnienie. Wtedy obywa się bowiem bez wstrząsów i dramatów społecznych. Głównym zadaniem rządu jest więc stworzenie takich warunków, żeby to współdziałanie mogło zaistnieć. Jeśli rząd zawiedzie i pozwoli na zbyt duży spadek produkcji albo zbyt niskie pensje, to działanie mechanizmu ulegnie zakłóceniu. Pojawią się kolejne fale recesji, napięć społecznych i wojen. Dlatego celem rządu nie jest równoważenie finansów publicznych. Bo cóż z tego, że wydatki będą trzymane w ryzach, skoro doprowadzi to do spadku produkcji, dochodów, wydatków i zatrudnienia, co oddali nas od gospodarczego optimum. MMT to dziś najpewniejszy sposób, by rządy w krótkim czasie odzyskały postulowane przez Lernera narzędzia do prawdziwego (a nie pozornego) działania. Nazwijmy to (nieco górnolotnie) odzyskaniem przez zachodnią demokrację utraconej dorosłości.
Wraz z odzyskaną dorosłością pojawiają się jednak niechybnie nowe wyzwania. Przede wszystkim nowa odpowiedzialność. To właśnie moment, gdy analiza MMT robi się najciekawsza. Przeciwnicy suwerennego pieniądza próbują oczywiście przekonać, że MMT będzie wolną amerykanką, w której rządy, gdy już raz wejdą na ścieżkę nieliczenia się z kosztami swoich wydatków nigdy już jej nie opuszczą. Na ten zarzut MMT odpowiada, wskazując na inflację i kurs walutowy. Jeśli gospodarka osiągnie już stan pełnego zatrudnienia, a politycy dalej pompować będą pieniądze, to nie ma siły – pojawi się doskwierająca inflacja, a kurs waluty ulegnie załamaniu. Tylko, że – dodają zaraz – w obecnej sytuacji nam to zupełnie nie grozi. Dlaczego? Bo jesteśmy niczym pingwin na Saharze, który umiera z gorąca, próbując się ostatkiem sił pocieszać, że przecież miał już serdecznie dosyć tych lodowatych wiatrów. Oczywiście można mówić, że każda próba zmiany ekonomicznego status quo zamieni dowolny kraj w kolejne Zimbabwe lub przynajmniej Wenezuelę. Pytanie jednak czy wnosi to wiele do rozmowy o autentycznych problemach współczesnych rozwiniętych gospodarek z neoliberalizmem?

Podatki są ważne

Najważniejszym narzędziem, by gospodarka nie wymknęła się spod kontroli są podatki. To może brzmieć w pierwszej chwili jak paradoks, bo przecież, jeszcze chwilę temu, dowodziliśmy, że w świecie suwerennego pieniądza państwo podatków do szczęścia nie potrzebuje się ani trochę. Sprzeczność jest jednak pozorna. Zgodnie z logiką MMT suwerenny emitent waluty nie potrzebuje podatków, by móc wydawać pieniądze. Podatki są mu jednak konieczne jako siła napędowa własnego pieniądza. Zbieranie podatków we własnej walucie to bowiem najlepsza gwarancja, że zawsze znajdzie się ktoś, kto wykupi od nas posiadane banknoty. Teoretycznie każdy przecież mógłby emitować swój pieniądz. Problemem jest jednak jego akceptowalność. Suwerenne państwo ma ogromną łatwość w znajdowaniu akceptujących właśnie dlatego, że miliony ludzi mają zobowiązania płatnicze wobec państwa (czyli właśnie podatki).
Podatek jako podstawowe narzędzie do pilnowania gospodarki działa tak: gdy rząd widzi, że inflacja zaczyna niebezpiecznie rosnąć to odbiera sygnał, iż zostają właśnie przekroczone zdolności wytwórcze i stan pełnego zatrudnienia. Podwyższa więc podatki. Gdy jednak pracy jest zbyt mało, to najlepszy dowód, że trzeba w gospodarkę wpompować trochę pieniędzy – obniżając podatki.
Warto zauważyć, że fiskalizm to właśnie ten moment, który najmocniej różni MMT od Piketty’ego i innych zwolenników podejścia socjaldemokratycznego. Widać to było doskonale w sporze, do jakiego doszło niedawno w USA. Zaczął go publicysta reprezentujący starą lewicową szkołę Doug Henwood. W tekście „Dlaczego MMT nie pomaga?” dowodził, że tylko poprzez daniny fiskalne dokonuje się zasadniczej społecznej zmiany. To raczej wysokie podatki nałożone na najbogatszych sprawiają, że zmniejszają się nierówności i są pieniądze na dofinansowanie zniszczonych w epoce neoliberalnej instytucji państwa dobrobytu.
Na takie dictum odpowiedziała ekonomistka Pavlina Tcherneva, zarzucając Henwoodowi, że jest niewolnikiem iluzji powszechnej na liberalnym skrzydle amerykańskich demokratów (i wśród europejskiej lewicy pewnie też). Ta iluzja polega na tym, że społeczeństwo potrzebuje bogatych, by zapłacili za socjalne fanaberie. Wedle takiego wyobrażenia ludzie majętni to jakby drzewa, na których rosną pieniądze. I jeśli te drzewa wytniemy, to pieniądze znikną. Tymczasem – dowodzi ekonomistka – MMT chce uczynić bogactwo przeżytkiem. W świecie, w którym rząd ma możliwość właściwie bezkosztowego finansowania najpotrzebniejszych usług publicznych, bogactwo przestaje być bowiem czymś, do czego się tęskni. No bo po co ciułać te dolary (dużo dolarów) na wykształcenie dzieci, skoro mamy świat, w którym wyśmienita edukacja staje się prawem człowieka. Podobnie godne zabezpieczenie starości oraz służba zdrowia. Zwolennicy MMT mówią więc, że nie ma sensu – tak, jak dziś – błagać bogatych, by podzielili się majątkiem w ramach podatkowych zobowiązań. Nie chcecie się dzielić? Trudno. Spalimy wam te pieniądze. Albo je zostawimy – lecz uczynimy bezwartościowymi symbolami statusu, które na niewielu robią jakieś wrażenie.

Na co te wydatki

Załóżmy, że MMT zostaje zastosowane w politycznej praktyce któregoś z zachodnich krajów. I oczywiście w pierwszej chwili wykorzystuje suwerenny pieniądz do nawodnienia tych wszystkich poletek, które w czasach neoliberalnej suszy zostały przeistoczone w ugór. Płyną więc wyższe środki na użyźnienie publicznego szkolnictwa albo na tanie mieszkania komunalne. Co dalej? Czy MMT ma jakiś plan na poprawienie położenia pracowników. Czy tylko chce im ulżyć, zmniejszając koszty i poprawiając dostępność ważnych usług publicznych?
Wspomniany już Randall Wray w swojej „Nowoczesnej teorii monetarnej” opowiada się za przyjęciem przez dysponujące suwerenną walutą rządy polityki państwa jako „pracodawcy ostatniej instancji” (ang. „employer of last resort”. Ten sam mechanizm bywa nazywany również „gwarancją zatrudnienia”).
Działałoby to tak. Zapisujemy w ważnym akcie prawnym (na przykład w konstytucji), że każdy ma prawo do pracy w określonym wymiarze czasu za określone pieniądze i w pakiecie z odpowiednimi świadczeniami. Wymiar ten może zmieniać się wraz z rozwojem gospodarki. Załóżmy więc, że ktoś pracuje w firmie XYZ na pół etatu. Państwo powinno mu wtedy zagwarantować pracę na drugą połówkę. Oczywiście wymaga to zabezpieczenia się, by pracodawca prywatny nie mógł tak żonglować definicją obowiązków, by utrudnić skorzystanie z oferty „rządowego zatrudnienia”. Z drugiej strony jednak można liczyć na to, że wzmocniony nieco państwowym zatrudnieniem pracownik będzie miał trochę silniejszą pozycję wobec rzeczonej XYZ i możliwość postawienia się pracodawcy.
Pożytki mogą być znaczące. W przeciwieństwie do klasycznych projektów z arsenału welfare state gwarantowana praca nie wypycha z rynku pracy i nie premiuje bezczynności. Przeciwnie – podkreśla jej społeczną wartość. Jednocześnie państwo wysyła czytelny sygnał, że nikt nie jest „zbyt małym trybikiem, by zostawić go samemu sobie”. Propozycja dość dobrze współgra z większością statystyk, pokazujących, że praca pomaga wyjść z biedy (średnio w jednym na dwa przypadki). Wray uważa, że taki model działałby jako efektywne wynagrodzenie minimalne, ponieważ każdy, kto jest zdolny i chętny do pracy mógłby je uzyskać, akceptując ofertę pracy w ramach programu.
Takie rozwiązanie różni się znacząco od świata, w którym funkcjonujemy dziś. Nawet tego z płacą minimalną. W przypadku gospodarki zawieszonej od trzech dekad (jak nasza) poniżej poziomu pełnego zatrudnienia rzeczywiste wynagrodzenie minimalne zawsze jest równe zero. Ponieważ ci, którzy nie mogą znaleźć pracy nie mogą uzyskać prawnie uchwalonej płacy minimalnej.

Dla kogo MMT

Ostatnie ważne pytanie o MMT jest oczywiste: dla kogo jest ta oferta? To jasne, że najbardziej ekscytuje dziś ekonomistów i opinię publiczną w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, czyli w krajach, które posiadają suwerenną walutę. W ramach Unii Europejskiej projekt pozostaje zaś oczywiście w ostrej kolizji z obecną konstrukcją strefy euro. Gdyby MMT urosło w siłę, to całą filozofię paktu stabilności i konwergencji europejskich gospodarek poprzez limity zadłużenia trzeba by fundamentalnie renegocjować. A to łatwe nie będzie.
A co z krajami takimi jak Polska? Takimi, które z jednej strony mają możliwości kontrolowania waluty, ale z drugiej podjęły już szereg zobowiązań fiskalnych wynikających z bycia częścią unijnego projektu. Prac na ten temat na razie jest niewiele. Ciekawym tropem jest wspomniany przez Wraya przykład Węgier po roku 2008, gdy w obliczu pogarszającej się koniunktury rządzący wówczas socjalliberałowie nie zdecydowali się skorzystać z walutowej suwerenności. Cena była wysoka i polegała na konieczności cięcia wydatków publicznych, co miało swoje skutki polityczne. W roku 2010 na fali niezadowolenia społecznego władzę przejął Viktor Orban. I rządzi w Budapeszcie do dziś. Ciekawe, co by było, gdyby dekadę temu na Węgrzech miało szansę zakorzenić się myślenie spod znaku MMT?

Autor: Rafał Woś