Z Tomaszem Nałęczem rozmawia Piotr Szymaniak
Takie słowa jak „wolność”, „niepodległość”, „suwerenność”, „niezawisłość” i „niezależność” nie schodzą dziś z ust władzy. Ulicami Warszawy, pomimo zakazu sądu, ma przejść marsz pod hasłem „Niepodległość nie na sprzedaż”. Rządzący tworzą narrację, wedle której nasza niepodległość i suwerenność miałaby być zagrożona i musielibyśmy o nią nieustannie walczyć. Co dziś znaczą: niepodległość, niezawisłość, suwerenność? I czy znaczą to samo co dla ojców założycieli II RP - Piłsudskiego, Daszyńskiego, Witosa, Narutowicza, Dmowskiego czy Rataja?
Tomasz Nałęcz - historyk specjalizujący się w okresie II Rzeczypospolitej, doktor habilitowany nauk humanistycznych, wicemarszałek Sejmu IV kadencji, w latach 2010–2015 doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego: Obserwując to odmienianie przez wszystkie przypadki takich pojęć jak „suwerenność”, „godność narodowa” czy „nadrzędny interes państwowy”, widzę analogię do końcowego okresu II RP, gdy władza w imię swojego partyjnego interesu usiłowała rozpalać emocje narodowe, chcąc skupić społeczeństwo nie tyle wokół wspólnych interesów narodowych, państwowych, ile wokół partii rządzącej. Prawo i Sprawiedliwość lubi wszystko nazywać narodowym. Kolejne powoływane instytuty mające służyć państwu, a tak naprawdę partii rządzącej, mają w nazwie ten przymiotnik. Najlepiej to widać w tej nazwie, w której się władza tak lubuje - Narodowe Święto Niepodległości. Ten nacisk na narodowość to nie jest nowa strategia. Była w Polsce stosowana zawsze, kiedy władza miała charakter autorytarny czy wręcz dyktatorski, kiedy porzucała wartości demokratyczne i obywatelskie. Narodowe Święto Niepodległości uchwaliła jeszcze komunistyczna ekipa gen. Wojciecha Jaruzelskiego w lutym 1989 r., kiedy system już pękał w szwach i był bliski zawalenia. Właśnie wtedy, czując brak szerszego poparcia, władza szermowała określeniem „narodowy”, chcąc zyskać w ten sposób legitymizację. W okresie międzywojennym, kiedy pierwotnie powoływano to święto do życia, nazwano je po prostu Świętem Niepodległości.
To może zacznijmy od terminologii. Czy 11 listopada jest świętem państwowym czy narodowym?
Reklama
W naszym dziedzictwie historycznym określenie „narodowy” ma dwa wymiary. Pierwszy, pochodzący jeszcze z oświecenia, był właściwie tożsamy z określeniem „państwowy” jako synonim tego, co wspólne, co łączy wszystkich. Bo ludzie się różnią i zawsze różnili pochodzeniem, zdolnościami, majątkiem, stanem, ale to, co było dla nich wspólne, to poczucie funkcjonowania w jednym państwie, bycie jednym narodem. Ten ogólny, obywatelski wymiar słowa „narodowy” został w okresie międzywojennym zawłaszczony przez polskich nacjonalistów, którzy zaczęli posługiwać się tym pojęciem w znaczeniu etnicznym. Narodowy, czyli polski. II RP była państwem wielu narodów. Co trzeci obywatel nie był Polakiem, lecz Żydem, Ukraińcem, Białorusinem, Niemcem. Nacjonaliści spod znaku Narodowej Demokracji, a zwłaszcza jej radykalnych skrzydeł, za naród polski uważali tyko etnicznych Polaków. Miało to bardzo konkretne konsekwencje, choćby w postaci oprotestowania wyboru prezydenta Narutowicza w 1922 r., rozpętania przeciwko niemu kampanii nienawiści, która doprowadziła do jego zamordowania. A powodem było to, że za Narutowiczem głosowały również mniejszości narodowe. Endecy szczególnie mocno akcentowali to, że prezydenta „wybrali Żydzi”, co było nieprawdą. Za tą kandydaturą opowiedzieli się również przedstawiciele innych mniejszości narodowych zasiadający w Sejmie, ale tak naprawdę najwięcej głosów oddali posłowie etnicznie polscy. W każdym razie w okresie międzywojennym nacjonaliści przeciwstawiali terminy „narodowe” i „państwowe”. To, co państwowe, to było coś ogólnego, co trzeba było tolerować, ale szlachetne i właściwe było tylko to, co narodowe. W domyśle polskie. PiS swymi działaniami adresowanymi do podświadomości zbiorowej, moim zdaniem, restauruje tamto znaczenie tego określenia. Stąd jego gorący romans ze współczesnymi nacjonalistami, który się przejawia w poparciu dla Marszu Niepodległości. Marszu, który jest demonstracją polityczną polskich nacjonalistów. Oczywiście biorą w nim udział tysiące normalnych ludzi, ale ton nadają organizatorzy, dla których właśnie narodowy znaczy polski.
Ale dziś są też tacy, którzy próbują odebrać to słowo nacjonalistom…
Tak, także współcześnie funkcjonuje jego podwójne znaczenie. Dla ludzi, którzy uważają nacjonalizm za patologię, narodowy oznacza obywatelski. W świetle polskiej konstytucji Polakiem jest ten, kto jest polskim obywatelem, niezależnie od tego, jaka krew płynie w jego żyłach. Dla polskich nacjonalistów jest nim tylko ten, w którego żyłach płynie polska krew. Teraz, za przyzwoleniem władzy, idzie się krok dalej, wykluczając z grona narodu także osoby o innej orientacji seksualnej, uznając ich za obcy element w zdrowym polskim ciele. Oczywiście nie otwarcie, lecz półgębkiem. Nie ma tego w oficjalnych dokumentach, w sferze deklaratywnej władza dystansuje się od takich twierdzeń, ale praktyka, działania nie pozostawiają co do tego wątpliwości. Minister Czarnek mówi głośno w TVP o społeczności LGBT: „Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym”. A arcybiskup Jędraszewski grzmi z ambony o tęczowej zarazie.
A co dziś znaczy patriotyzm?
To samo co zawsze. Działanie w kierunku wzmacniania siły Polski, jej wolności i suwerenności, wysiłki w celu ograniczenia dziejącej się w niej niesprawiedliwości i krzywdy, zasypywanie podziałów. Oczywiście one zawsze były i będą, ale gdy są zbyt duże, wewnętrzne konflikty zagrażają spoistości narodowej. Tyle że w różnym czasie to działanie na rzecz suwerenności oznacza co innego.