„Obserwator Finansowy”: Porozmawiajmy o inflacji. Czy jest coś nowego, czego dowiedzieliśmy się o tym zjawisku społeczno-ekonomicznym w ostatnich dwóch latach?

Marcin Mazurek: Ostatnie dwa lata stanowią wielkie doświadczenie. Pokazały nam, że po pierwsze, inflacja w znaczącym stopniu może być napędzana przez politykę fiskalną. A po drugie, to w zasadzie szoki, do których się przyzwyczailiśmy, czyli ruchy cen surowców – ropy naftowej, to są zwykle małe szoki. Prawdopodobieństwo występowania dużych szoków natomiast wcale nie jest takie małe. Żyjemy w takim otoczeniu gospodarczym, że trzeba być gotowym i bardzo uważnie śledzić bieżące dane, żeby w porę reagować, bo trudno założyć, jaki będzie poziom inflacji za dwa, trzy lata.

Mam wrażenie, że nasza debata o miejscu inflacji w gospodarce tak naprawdę dopiero się zaczyna. Jakoś nie wierzę w łatwy powrót do inflacji mieszczącej się w przedziale od 0 do 2 proc., dlatego, że poprzednie dwie dekady, zwłaszcza od czasu kryzysu 2008 r., to może i był czas niskiej inflacji, ale jednocześnie to także okres stagnacji, wysokiego bezrobocia w wielu miejscach, słabego wzrostu produktywności, napięć społecznych. W Polsce nie widzimy tego aż tak bardzo, bo u nas te minione 10–15 lat to był dość dobry czas, ale na Zachodzie jednak nie. Dlatego wydaje mi się, że rozmowa o roli inflacji w przywróceniu gospodarkom zachodnim pewnego gospodarczego wigoru jest dopiero przed nami. Nie sądzi pan?

Myślę, że wiele rozmów dotyczących paradygmatów jeszcze przed nami. Musimy rozróżnić dwie kwestie. Jedną jest cel banków centralnych, o którego realizację było łatwo, bo przez ostatnie lata przed pandemią COVID-19 łatwo było doprowadzać inflację do celu. Problemem były raczej napięcia deflacyjne, do których przyczyniła się dość mało aktywna rola polityki fiskalnej, kontynuacja procesów globalizacji – przede wszystkim globalizacja usług. W tym okresie tak naprawdę nie było problemów z inflacją, a gospodarki jakoś spektakularnie się nie „grzały”. A teraz nagle mamy skok – inflację w wysokości przekraczającej kilka razy cel inflacyjny banków centralnych. A te ostatnie – z uwagi na to, że de facto nie mogą powiedzieć, że ta inflacja nie wróci do celu, bo utraciłyby wiarygodność – nadal mówią, że ona wróci do tych celów.

Reklama

Dodatkowo można powiedzieć, że taka bardzo mile widziana koordynacja polityki fiskalnej i monetarnej, o której mówiła ostatnio Christine Lagarde, prezes Europejskiego Banku Centralnego, raczej nie ma miejsca i w najbliższym czasie też się nie wydarzy, bo ludzie są w stanie zaakceptować wysoką inflację, jeśli rząd aktywnie im pomaga kierując transfery do potrzebujących.

Ludzie są w stanie zaakceptować wysoką inflację, jeśli rząd aktywnie im pomaga, kierując transfery do potrzebujących.

Czy ktoś myśli, że to jest zła równowaga? Ludzie raczej sądzą, że jakoś to będzie. Makroekonomicznie natomiast mogłoby się okazać, że przesunęliśmy się na inną równowagę nominalną, to znaczy wszystko układa się przy wyższym poziomie płac, wyższym poziomie cen. Czy to jest stabilne w długim terminie? Raczej nie.

Ale warto też zauważyć, że zmienia się polska debata ekonomiczna. Oczywiście, że w grze ciągle są liberalni puryści, którzy chcą walczyć z inflacją za wszelką cenę. Z drugiej strony jednak mamy też coraz większe przekonanie, że w zdrowej gospodarce jest miejsce na choćby bardziej aktywną politykę fiskalną rządu albo na luźną politykę monetarną banku centralnego, albo na wzrost płac. I że to będzie się odbywać kosztem presji inflacyjnej. Więc może ta gra jest warta grzechu?

Nasza debata ekonomiczna stała się dużo bardziej spolaryzowana w ostatnich latach. Obecnie jest się o co kłócić. Czy inflacja wróci? Pojawiają się pytania: czy jak inflacja jest wysoka, to dobrze, czy musimy ją na siłę zbijać, bo to źle? Na te pytania normatywne jest mi trudno odpowiadać. Interesuje mnie bowiem ekonomia pozytywna, czyli szukanie odpowiedzi na to, co będzie. A będzie ciężko utrzymać taki model, w którym inflacja jest wysoka. Po pierwsze dlatego, że oczekiwania inflacyjne są wysokie. My je policzyliśmy – oscylują między 10 a 12 proc. (…) A wracając do tej krzywej Philipsa, to jest pewien problem. Musiałoby się wydarzyć coś, żeby te oczekiwania się zakotwiczyły niżej, bo na podstawie każdej znanej teorii po prostu się nie da. Po drugie, działania rządów, które są dużo bardziej hojne. Gdy startowało 500+, które było warte 1 proc. PKB, doszło do wielkiej debaty, czy to jest rozdawnictwo, czy to jest zbyt dużo. Obecnie natomiast 1 proc. PKB, wydatków czy transferów, nikogo nie szokuje. Przyzwyczailiśmy się do tego, że wszystkiego jest dużo. Czy zatem rządy będą współdziałały z polityką fiskalną i zacisną pasa? Ale jakie wagi tu przypisać? Czy wolimy mieć dużo niższą inflację, czy wolimy czuć się bezpiecznie? Czy rządy powinny odpuścić wydatki zbrojeniowe i skoncentrować się na konsolidacji fiskalnej, czy po prostu finansować zbrojenia i dbać o bezpieczeństwo, a inflacja naprawi się sama albo naprawi ją polityka pieniężna? Wydaje mi się, że jesteśmy w tej pierwszej równowadze aktywnych polityk fiskalnych. Trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym będzie łatwo, szybko i zupełnie bezboleśnie zmierzać do celu inflacyjnego. A do tego celu możemy wrócić jedynie przy splocie szczęśliwych wypadków.

A może z tą inflacją będzie tak jak z COVID-19? Media przestaną „grzać” temat i ludzie trochę o tym zapomną. To znaczy inflacja wciąż będzie powyżej dawnego celu, ale nikomu nie będzie to już szczególnie przeszkadzało.

To jest bardzo ciekawa teza, bo wydaje mi się, że ta uwaga medialna dotycząca inflacji była związana głównie z wysokością tej inflacji. Jak będziemy schodzić ze szczytu inflacji, bez względu na to z jakiego powodu, to myślę, że tej uwagi będzie mniej. Temat wygaśnie. Ale ten problem ma drugie dno. Jeśli zakładamy hipotezę, że inflacja, która będzie niższa i mniej odczuwalna, chociaż cały czas dwucyfrowa albo przekraczająca kilka razy cel inflacyjny, to logiczną konsekwencją jest założenie, że podmioty gospodarcze też będą ją tak postrzegać. I nagle przy wysokich, nominalnych przychodach czy płacach będą czuły, że ich sytuacja ulegnie poprawie. Możemy zatem wrócić tak naprawdę do kontynuacji wzrostu PKB.

A jak dziś wygląda Polska na tle krajów zachodnich?

Nie ulega wątpliwości, że w cyklu inflacyjnym najlepiej radzą sobie Stany Zjednoczone, bo ta inflacja jest już najniższa. Inflacja bazowa z miesiąca na miesiąc przyrasta coraz wolniej, więc faktycznie widzimy, że ten proces dezinflacji tam się zaczął. W strefie euro sytuacja jest podobna i mamy trochę niższy poziom inflacji niż mieliśmy. Cały czas natomiast występuje problem z inflacją bazową, bo ona wykazuje jedynie jakieś niemrawe oznaki hamowania. I tak jak w przypadku Stanów Zjednoczonych można mówić o pozytywnej trajektorii na rynku pracy, tzn. jest tam jakieś rozluźnienie i widać, że te dynamiki płacowe opadają, to w przypadku strefy euro w przeciągu kolejnych dwóch lat mediana oczekiwań płacowych jest chyba na poziomie około 12 proc. Może się więc okazać, że faktycznie ta inflacja bazowa jest dość uporczywa w strefie euro, bo tam występuje komponent dotyczący popytu wewnętrznego, którego nie mają Stany.

Strefa euro, w zasadzie, jeszcze nie pokazała stymulacji fiskalnej, która jest inherentnie związana z programami UE i budżetowaniem unijnym oraz z funduszem odbudowy po pandemii COVID-19. To będzie trwało, czyli strefa euro będzie stymulowana fiskalnie, a Stany Zjednoczone już nie są, więc to jest dodatkowy element popytu. Polsce natomiast bliżej zdecydowanie do strefy euro, tylko że te poziomy są dwa razy wyższe. Jeśli zaś chodzi o rozpędzenie inflacji bazowej, to opierając się na danych, które już mamy, nie ma absolutnie żadnych oznak, że ta inflacja bazowa ma jakiś potencjał do spowolnienia.

Czy inflacja zostanie z nami na dłużej i dowiemy się o niej jeszcze czegoś nowego?

Nauczymy się wiele, a przede wszystkim tego, że historia często nie jest dobrym przewodnikiem. Obecnie możemy mieć spadek inflacji widoczny w cenach towarów, lecz niekoniecznie musimy mieć tę obniżkę w sektorze usług. A jak przyjmiemy, że jednakowo wysokie płace wpływają na inflację towarowo-usługową, to w zasadzie do niczego nie musi dojść. Dopóki rynek pracy jest mocny i brakuje pracowników, to te zmiany mogą nie nastąpić. Oczywiście można to rozwiązać w kolejnych latach dzięki wzrostowi produktywności, który pogodzi wysokie dynamiki płac nominalnych i niższe zmiany cen. Niemniej to jeszcze nie ten moment, bo cały czas jesteśmy w okresie przejściowym. Dlatego inflacja martwi mnie teraz – w okresie dwóch, trzech lat – a nie za 10 lat.

Rozmawiał Rafał Woś
ikona lupy />
Obserwator Finansowy - otwarta licencja / obserwatorfinansowy.pl