Oto poranny brief - wszystko, co musisz wiedzieć o tym, co teraz dzieje się w gospodarce.
Inflacja w USA spada, złoty więc przestał tracić
Inflacja w Stanach Zjednoczonych spadła w maju do 3,3 proc. z 3,4 proc. w kwietniu w ujęciu rok do roku. Tylko w samym maju średni poziom cen w ogóle nie urósł (w ujęciu m/m), tylko zatrzymał się w miejscu. To pierwsza taka sytuacja od października ubiegłego roku. To też przede wszystkim dane lepsze od wcześniejszych oczekiwań na rynku, można więc powiedzieć, że w końcu mamy jakąś pozytywną niespodziankę ze strony amerykańskiej inflacji. Także inflacja bazowa wypadła lepiej od prognoz, spadając z poziomu 3,6 proc. do 3,4 proc.
Gdyby ktoś się zastanawiał dlaczego nagle, w środę po 14:30 dolary potaniały u nas o 4 grosze w kilka minut: to właśnie dlatego. Reakcja na te dane była dość silna i pozytywna, odżyły bowiem nadzieje na szybsze obniżki stóp procentowych w USA. Mieliśmy więc także odbicie na giełdach, WIG 20 urósł o 1,7 proc. Spadała też rentowność obligacji, zarówno tych amerykańskich, jak i tych w Europie, w tym również w Polsce.
Wieczorem rynek ochłonął, gdy po zakończonym właśnie posiedzeniu Fed okazało się, że wyczekiwane obniżki stóp wcale nie są bliżej, a osoby podejmujące decyzję na ten temat zmieniły swoje prognozy i teraz widzą już tylko jedną obniżkę w tym roku, a nie aż trzy, jak im się wydawało jeszcze w marcu.
W dodatku Fed w swoich prognozach ekonomicznych podniósł poziom stopy procentowej w tak zwanym długim terminie z 2,6 proc. do 2,8 proc. Jest to poziom uznawany za docelowy i najbardziej pożądany w normalnej sytuacji bez żadnych nierównowag w gospodarce. Jego podniesienie oznacza, że znacząco maleją szanse na powrót ze stopami procentowymi niżej, do poziomów sprzed pandemii.
Rynek zareagował więc w drugą stronę, ale już z mniejszą siłą, niż po danych o inflacji. W efekcie więc dolar na naszym rynku, który wcześniej potaniał z poziomu 4,03 zł do 3,99 zł, teraz wrócił do 4,01 zł
Fed nie powstrzymał też giełdy nowojorskiej przed biciem kolejnych rekordów wszech czasów. Trudno ich bowiem uniknąć w dniu, w którym akcje Apple drożeją o blisko 3 proc., Microsoftu o blisko 2 proc. a NVidii o 3,5 proc. Wszystkie wymienione spółki są rekordowo drogie, a wartość rynkowa każdej z nich przekracza obecnie 3 biliony dolarów. Łącznie są warte już ponad 9,6 bln dolarów.
Nowe podwyżki wynagrodzeń w Lidlu
Znana sieć detaliczna Lidl ogłosiła, że od lipca wprowadza drugą w tym roku podwyżkę wynagrodzeń dla pracowników. Zgodnie z komunikatem spółki pracownicy sklepów na początku swojego zatrudnienia będą dostawać od 4750 do 5700 zł brutto. W kolejnych dwóch latach będą co roku dostawać 200 zł podwyżki. W przypadku pracowników magazynów początkowe wynagrodzenie rośnie do poziomu 5200 – 5850 zł brutto, a w kolejnych dwóch latach ma się zwiększyć o kolejne 550 zł. Łącznie firma na wzrost wynagrodzeń przeznaczy teraz 240 mln złotych. Jednocześnie zamierza zatrudnić kolejnych ponad 600 osób (do blisko 27 tys. osób, które już zatrudnia).
Te informacje wbrew pozorom nie są tylko ciekawostkami dotyczącymi jednej firmy. Po pierwsze bowiem, podawane do publicznej wiadomości mogą nakręcać oczekiwania dotyczące podwyżek płac także w innych firmach, zwłaszcza wśród osób, które zarabiają mniej więcej tyle samo, albo mniej i „nie chcą dostawać mniej niż kasjerzy w Lidlu”. Takie oczekiwania mogą więc zwiększać presję płacową w gospodarce. Po drugie sam fakt wprowadzania takiej podwyżki płac w momencie, w którym inflacja wcale nie jest już taka duża, a dodatkowo ostatnio sieci detaliczne prowadziły ze sobą kosztowną wojnę cenową, świadczy o tym, że ich sytuacja pod względem zatrudniania nowych osób musi być naprawdę trudna i prawdopodobnie nie widzą innego sposobu, aby znaleźć odpowiednio dużo nowych pracowników.
Jeśli tak jest, to trudno będzie zahamować dwucyfrowy obecnie w skali rok średni wzrost wynagrodzeń w gospodarce, co zresztą jest ostatnio największą obawą Rady Polityki Pieniężnej i główną przeszkodą leżącą na drodze do obniżek stóp procentowych w Polsce. Komunikat Lidla może te obawy tylko potwierdzać.
Zamieszanie z ryczałtem od wynajmu mieszkań
Pojawił się podobno pomysł, aby wyrównać opodatkowanie inwestycji w Polsce, jeśli chodzi o rynek kapitałowy i rynek nieruchomości. O sprawie napisał w środę money.pl nie przytaczając jednak żadnej „twardej” deklaracji ze strony Ministerstwa Finansów, a opierając się jedynie na „ustaleniach” z „kilku niezależnych źródeł” w resorcie o tym, że „krąży pomysł”. W artykule było też jasno napisane, że nie toczą się obecnie żadne prace w tym temacie.
Mimo to temat wzbudził spore emocje w sieciach społecznościowych. Ludzie z branży nieruchomościowej raczej kręcili nosem, osoby czerpiące dochód z wynajmu mieszkań ostro protestowały i wskazywały, że wzrost kosztów związanych z opodatkowaniem zostanie przerzucony na klientów, którzy będą musieli po prostu płacić więcej za wynajem.
Z drugiej strony część ekonomistów pomysł chwaliła, wskazując, że obecna, bardzo duża różnica w opodatkowaniu nie ma żadnego uzasadnienia. Z jednej strony podatek Belki wynosi 19 proc. a z drugiej ryczałt od przychodów z wynajmu nieruchomości tylko 8,5 proc.
Wskazywali też, że z punktu widzenia całego państwa inwestycje kapitałowe są lepsze, bo dzięki nim pieniądze płyną w stronę firm, które mogą wtedy się szybciej rozwijać. Inwestycje w mieszkania z kolei powodują głównie wzrost cen mieszkań, co w sytuacji ich niedoboru jest zjawiskiem negatywnym, a nie pozytywnym. Ponadto z danych historycznych wynika, że inwestycje na giełdzie przeciętnie dają wyższą stopę zwrotu niż inwestycje w nieruchomości.
Nie wiadomo, na jakim poziomie obydwa podatki miałyby się ze sobą zrównać, ponieważ nadal trwają prace nad zmianami w podatku Belki i dla większości podatników zapewne zostanie on w jakiś sposób obniżony. Na koniec dnia emocje były już tak duże, że samo Ministerstwo zdecydowało się na publikację komunikatu o tym, że nic się nie dzieje, chociaż sam artykuł, od którego wszystko się zaczęło, też o tym jasno wspominał.
Przy okazji, warto też pamiętać, że dochody z wynajmu nieruchomości uzyskuje prawie co piąty poseł w Sejmie, tak więc wszelkie zmiany w ich opodatkowaniu będą na ich prywatną niekorzyść, a to oni musieliby takie zmiany zatwierdzić w głosowaniu.
KE zapowiada cła na auta elektryczne z Chin
Komisja Europejska zamierza wprowadzić cła na samochody elektryczne z Chin. W komunikacie Komisji jest mowa o tym, że chce jeszcze przedyskutować temat z Chinami w nadziei, że uda się znaleźć jakiś kompromis, ale już wiadomo, że jeśli go nie będzie, to cła wejdą w życie od 4 lipca.
Komisja uzasadnia ten krok tym, że produkcja aut elektrycznych w Chinach jest mocno dotowana przez państwo, co oznacza nieuczciwą konkurencję wobec producentów w Europie, którzy takich dotacji nie mogą otrzymywać. Aby więc uniknąć zagrożenia dla ich pozycji na rynku, należy wprowadzić cła, które sprawią, że obciążenia finansowe producentów z Chin i z UE staną się porównywalne. Cła mają wynieść od 17,4 proc. dla firmy BYD poprzez 20 proc. dla Geely, do 38,1 proc. dla większości pozostałych. Do tego trzeba doliczyć 10-proc. cła na wszystkie auta elektryczne w imporcie, które obowiązuje już od pewnego czasu.
Unia Europejska jest największym odbiorcą chińskich pojazdów elektrycznych i przypada na nią prawie 40 procent tego eksportu. Chiny podejmą wszelkie niezbędne środki w celu ochrony swoich interesów w przypadku dodatkowych ceł na chińskie pojazdy elektryczne - ostrzegł w środę rzecznik chińskiego MSZ Lin Jian. W obawie przed środkami odwetowymi akcje niektórych producentów aut w UE (np. Volkswagena i BMW) lekko spadły w notowaniach giełdowych.
Sprawa jest nieco kontrowersyjna, ponieważ z jednej strony wydaje się, że obecna sytuacja związana z dotacjami w Chinach jest ewidentnie niesprawiedliwa z punktu widzenia producentów w Europie. Jednak z drugiej strony upowszechnienie aut elektrycznych, a więc też związane z tym ograniczenie korzystania z paliw kopalnych jest zgodne z unijną polityką klimatyczną, a cła wyraźnie podniosą ceny na zdecydowanie najtańsze, a więc najbardziej dostępne dla przeciętnego odbiorcy modele aut elektrycznych. W tym przypadku więc polityka klimatyczna musiała ustąpić przed interesem europejskiego przemysłu.
Lewica tylko 3 punkty za Ruchem Narodowym w sondażu we Francji
Rynki finansowe ponownie zajęły się perspektywami dla stóp procentowych i inflacji w USA, więc kwestie polityczne zeszły w końcu na drugi plan, ale w temacie przyspieszonych wyborów parlamentarnych we Francji nadal dzieją się ciekawe rzeczy. W środę opublikowano tam kolejny, czwarty już sondaż przedwyborczy i wynika z niego, że pozycja Ruchu Narodowego nieco słabnie (chociaż to nadal pierwsze miejsce), rośnie za to poparcie dla koalicji lewicowej i to rośnie dość szybko. W pierwszym sondażu po decyzji prezydenta Macrona o rozpisaniu nowych wyborów Ruch Narodowy miał 34 proc. poparcia, a lewica 22 proc. W ostatnim sondażu narodowcy mają 31 proc. a lewica już 28 proc. Różnica więc znacząco się zmniejsza.
Z drugiej strony w mediach pojawiły się pogłoski o tym, że wcześniejszych wyborów doczekać się mogą za kilka miesięcy także Niemcy.
Na razie rentowność obligacji francuskich, która wyraźnie podskoczyła w górę po weekendzie, wraca na stare poziomy, częściowo także dzięki wspomnianym wyżej danym z USA. W przypadku tych dziesięcioletnich spadła ona z poziomu 3,33 proc. we wtorek do 3,15 proc. w środę wieczorem