Wzrost cen ponad cel NBP mamy jak w banku. Konsumenci i oszczędzający łapią się za portfele, z niepokojem obserwując akceptowany politycznie flirt gospodarki z inflacją
Otwarte pozostaje pytanie: czy będzie to wzrost przejściowy, jak chciałby NBP, czy też inflacja rozgości się u nas na dobre, zmuszając w końcu Radę Polityki Pieniężnej do podwyżki stóp procentowych. Hydra inflacji w ostatnich latach już kilkakrotnie podnosiła swój łeb, aby po chwili odpuszczać. Jednak w grudniu – według GUS – podskoczyła do 3,4 proc., szokując ekonomistów i analityków. Tym bardziej że stało się to przed styczniem 2020 r., kiedy dopiero oczekiwany jest wstrząs spowodowany podwyżkami cen prądu, akcyzy czy opłat za śmieci. Drożeje wszystko, co jest istotne dla konsumentów: nie tylko energia i żywność, ale też usługi. Niedawno jeszcze podśmiewano się z wyskoku cen kostki masła czy pietruszki, ale dziś nikomu nie jest już do śmiechu.
Jeden z byłych wiceministrów finansów zapytany dwa lata temu o to, dlaczego gigantyczne transfery socjalne idące w dziesiątki miliardów złotych rocznie oraz gnające płace nie wywołują ostrego wzrostu cen, odpowiedział pół żartem, pół serio: „Mordercza walka na ceny Biedronki i Lidla jest w stanie pogrążyć każdą inflację”. Jednak nad słabym wzrostem cen w poprzednich latach głowili się i konsumenci, i analitycy. Dochodziło do tego, że pojawiały się podejrzenia w kategoriach teorii spiskowej, że oficjalna inflacja jest zaniżana. Dziś nawet klienci dyskontów czują, że mamy drożyznę. A agresywne akcje promocyjne w stylu „kup 3 za 2” albo „30 proc. taniej w dniach…” nie są w stanie tego zamaskować. Potężne sieci nie mogą udawać bez końca, że są w stanie wszystkie podwyżki same udźwignąć.
Ze świecą szukać kogoś, kto zaryzykowałby twierdzenie, że w tym roku inflacja – co najmniej przejściowo – nie znajdzie się poza górnym ograniczeniem widełek wahań (+/–1 pkt proc.) od celu 2,5 proc. Mamy za to prawdziwą licytację: kto da więcej? 3,5 proc.? 4 proc.? Może 5 proc.? Pewne jest jedno: czasy niskiej inflacji i deflacji mamy za sobą. I wszyscy będą musieli się nauczyć żyć w nowych realiach, w których oszczędności są przez nią pożerane, zaś posiadacze kapitału rozpaczliwie szukają ochrony przed utratą jego wartości. Bo banki tego nie gwarantują.
Reklama
Dla posiadaczy depozytów każdy kolejny wzrost cen będzie oznaczać jedno: powiększenie realnych strat, skoro oprocentowanie coraz bardziej nie nadąża za inflacją. A wiele wskazuje, że tak się właśnie stanie, ponieważ z Rady Polityki Pieniężnej słychać uspokajającego głosy, że stopy procentowe pozostaną nie ruszone do końca kadencji, czyli główna będzie na najniższym historycznie poziomie 1,5 proc. Banki same z siebie nie będą płacić więcej za lokaty, bo i bez tego dławią się nadwyżką pieniędzy, których nie są w stanie przekuć na kredyty. Nadpłynność sektora bankowego stała się już chronicznym problemem.

©℗