Oto poranny brief - wszystko, co musisz wiedzieć o tym, co teraz dzieje się w gospodarce.

Złoty jest najmocniejszy od 2020 roku

Euro w poniedziałek kosztowało mniej niż 4,26 zł, czyli było najtańsze od lutego 2020 r. Funt brytyjski kosztuje mniej niż 5 zł i jest najtańszy od grudnia 2020 r., wtedy też ostatni raz tak tanie jak teraz były korony czeskie. Najtańszy od 2020 r. jest też chiński juan, a japońskie jeny są w relacji do złotego najtańsze w historii. Z kolei franki szwajcarskie kosztują najmniej od 2022 roku.

Reklama
ikona lupy />
Para złoty/euro 09 04 2024 / Media

Tylko na amerykańskim dolarze nie widać żadnego nowego trendu spadkowego, potaniał on wczoraj wprawdzie o 3 grosze, ale na poziomie 3,92 zł, do którego zszedł, był ostatni raz raptem miesiąc temu.

Złoty więc po ostatnim paromiesięcznym „odpoczynku” kontynuuje swój trend umacniania się do innych walut, który rozpoczął się pod koniec 2022 roku, gdy dolary kosztowały ponad 5 zł, a euro blisko 4,90 zł. Stoją za tym przede wszystkim wyższe, niż na Zachodzie stopy procentowe i brak perspektyw ich rychłego obniżenia, a także relatywnie dobra koniunktura gospodarcza z prognozowanym wzrostem PKB o ponad 3 proc. i nadwyżki w handlu zagranicznym, które powodują, że więcej pieniędzy wpływa do kraju z zagranicy, niż z niego wypływa. Taka sytuacja zwykle w naturalny sposób umacnia walutę. Zdaniem ekonomistów z Pekao SA złoty może dalej się umacniać, a wśród przyczyn wskazują też odblokowanie funduszy unijnych oraz popyt na złotego ze strony firm, które zapożyczają się w euro, a potem wymieniają pożyczoną walutę obcą na naszą.

Na wykresie tzw. „indeksu złotego”, czyli relacji naszej waluty w stosunku do koszyka najważniejszych dla naszego handlu zagranicznego walut obcych widać coraz wyraźniej, że ostatnie umocnienie złotego wygląda jak nowy trend wzrostowy, a poprzedni, utrzymujący się od 2010 roku trend słabnięcia naszej waluty został przełamany

ikona lupy />
Indeks złotego / Media

Przy okazji sporego umocnienia na złotym mamy też kontynuację hossy na warszawskiej giełdzie. Indeks WIG 20 przekroczył pierwszy raz od lutego 2018 roku poziom 2500 punktów. Obejmujący znacznie więcej spółek indeks WIG kolejny raz w tym roku pobił swój rekord wszech czasów.

Produkcja w Niemczech zaczyna rosnąć

W końcu pojawiły się jakieś pozytywne dane z gospodarki niemieckiej. Produkcja przemysłowaw lutym urosła tam w relacji do stycznia o 2,1 proc. To największy wzrost od stycznia 2023 roku. To także pierwszy od roku przypadek, w którym produkcja w Niemczech rośnie już drugi miesiąc z rzędu.

ikona lupy />
Produkcja przemysłowa Niemcy / Media

W ujęciu „rok do roku” produkcja przemysłowa u naszych zachodnich sąsiadów jest na minusie nieprzerwanie od czerwca ubiegłego roku, ale spadek w lutym o 4,9 proc. jest nieco łagodniejszy niż ten o 5,5 proc. w styczniu.

Przed weekendem opublikowano z kolei dane o minimalnym, bo zaledwie o 0,2 proc. ale jednak wzroście zamówień w niemieckim przemyśle, chociaż rok do roku było nadal spadek aż o 10,6 proc.

Niemcy są naszym najważniejszym partnerem handlowym. Od kilku już lat niemiecka gospodarka jest pogrążony w stagnacji, co nie pomaga naszemu eksportowi. Dlatego też każdy sygnał sugerujący jakiekolwiek ożywienie w ich gospodarce byłby też pozytywny dla nas. Na razie wciąż radzi sobie ona słabo, a ich produkcja jest ciągle o jakieś 8 proc. poniżej poziomu sprzed pandemii. Niemieccy konsumenci są ostrożni po doświadczeniu wysokiej inflacji i wysokich stóp procentowych, które ograniczają też potencjał inwestycji w niemieckich firmach. Po odcięciu od taniego rosyjskiego gazu straciły one też część swojej międzynarodowej konkurencyjności. W sytuacji słabego popytu ze strony sektora prywatnego rząd wzbrania się przed jakimikolwiek programami stymulacji tego popytu. Rząd centralny skupia się na ograniczaniu deficytu w finansach publicznych, dlatego nie tworzy projektów dużych inwestycji państwowych na przykład w infrastrukturę (o czym marzą, chociażby niemieckie porty). Ograniczanie to idzie mu nie najgorzej, ale kosztem jest gospodarcza stagnacja.

Jest już nowy projekt ustawy o dopłatach do kredytów mieszkaniowych

Rząd opublikował projekt ustawy dotyczącej dopłat do odsetek od kredytów mieszkaniowych, która ma zastąpić stary PiS-owki projekt „kredytu 2 proc.”, który już wygasł. Zdaniem ministra rozwoju Krzysztofa Hetmana, nowe przepisy mają wejść w życie „jeszcze w drugiej połowie 2024 roku”. Minister nie mówił o początku drugiej połowy, więc zapewne należy oczekiwać, że będzie to moment bliżej końca roku, na przykład początek czwartego kwartału.

W stosunku do poprzedniej ustawy nowe przepisy zawierają nieco zmian. Przede wszystkim nowy system wsparcia będzie miał wbudowany ogranicznik w postaci limitu 15 tysięcy wniosków kredytowych na kwartał. Jeśli zostanie on przekroczony, program będzie niejako wstrzymywany i uruchamiany ponownie od początku kolejnego kwartału. Ma to być element zarządzania popytem na rynku, który będzie go chronić przed narastaniem nadmiernych baniek cenowych w krótkich okresach czasu.

Tak jak zapowiadano już wcześniej, w projekcie są też progi dochodowe, różne w zależności od liczebności gospodarstwa domowego. Z kolei kryterium wieku pozostawiono tylko w odniesieniu do singli. Zostaje też główna zasada z poprzedniego programu – pomoc ma dotyczyć zasadniczo kredytów na zakup pierwszego mieszkania (warunek ten znika w przypadku rodzin z co najmniej trójką dzieci). Wysokość dopłaty, czy też skala obniżenia oprocentowania kredytu (do poziomu od 0 proc. do 1,5 proc.) też będzie zależeć od liczby dzieci

Państwowe dopłaty do kredytów mają kosztować 21,5 mld złotych w ciągu dziesięciu lat. Z tego koszt w tym roku to 350 mln zł, a w przyszłym 1,7 mld zł (wzajemna relacja tych kosztów też sugeruje, że program może ruszyć od października).

Przy okazji w projekcie pojawiło się też parę zmian i zapisów, które wzbudziły w mediach społecznościowych spore zaskoczenie, powodując, że cały projekt można uznać za dość kontrowersyjny.

Ministerstwo Finansów rozmawia z Brukselą o procedurze nadmiernego deficytu

Ministerstwo Finansów przyznaje, że zakłada scenariusz, w którym za kilka miesięcy zostaniemy objęci unijną procedurą nadmiernego deficytu. Komisja Europejska ma o tym poinformować w połowie czerwca. Wg Ministerstwa Komisja nie będzie miała wyjścia, ponieważ nasz deficyt w sektorze finansów publicznych sięgnął w ubiegłym roku 5,1 proc. PKB, a do procedury kwalifikują się wszystkie kraje z deficytem powyżej 3 proc. PKB.

Jest to więc raczej nie do uniknięcia, natomiast nie do końca dziś wiadomo, jak ta procedura będzie przebiegać i jak bardzo będzie dla nas dolegliwa. Stąd już teraz resort finansów prowadzi nieformalne rozmowy na ten temat z urzędnikami w Brukseli. Celem tego dialogu jest wyjaśnienie przyczyn naszego dużego deficytu. Będziemy się starać przede wszystkim akcentować kwestię dużych wydatków militarnych.

„W ocenie Ministerstwa Finansów, wysoki deficyt w Polsce jest efektem wojny w Ukrainie i potężnych wydatków Polski na modernizację armii, niwelowania skutków kryzysu energetycznego i pomocy uchodźcom z Ukrainy” – można przeczytać w pisemnej odpowiedzi resortu na pytania agencji ISB News.

Wydatki obronne mają w nowej wersji procedury nadmiernego deficytu stanowić „okoliczność łagodzącą”, poza tym na podstawie naszych wyjaśnień Komisja będzie oceniać, czy przekroczenie poziomu 3 proc. PKB było wyjątkowe i tymczasowe, czy nie. W zależności od tego rozpisana na cztery lata ścieżka powrotu do niższego deficytu będzie mniej lub bardziej wymagająca. Co ważne, sami mamy sobie tę ścieżkę skonstruować i rozpisać, a Unia będzie potem ją oceniać i ewentualnie korygować. Co ważne, jeśli pokażemy w Brukseli, że będziemy realizować inwestycje rozwojowe (a będziemy, bo dostajemy na to właśnie środki z funduszu odbudowy), to ścieżkę dojścia do obniżonego deficytu można wydłużyć nawet do siedmiu lat. W takiej wersji procedura nadmiernego deficytu powinna być znacznie mniej bolesna i wymagająca niż chociażby w latach 2008-2015, kiedy to ostatni raz się w niej znajdowaliśmy.

Credit Agricole: w 2033 dogonimy średnią unijną

Ekonomiści z banku Credit Agricole Bank Polska wyliczyli i oszacowali, że polska gospodarka dogoni średnią unijną już w 2033 roku, czyli za dziewięć lat. Chodzi tu o dogonienie pod względem PKB na głowę mieszkańca liczonego według parytetu siły nabywczej (czyli z uwzględnieniem tego, co za daną pensję można w danym kraju kupić). W ubiegłym roku byliśmy na poziomie 79,6 proc. średniej, a w 2033 mamy być już na poziomie 99,6 proc. tej średniej.

Polska gospodarka w najbliższych latach ma nadal rosnąć szybciej niż większość pozostałych państw Unii. Do tego w przypadku PKB na głowę mieszkańca znaczenie będzie mieć też to, że tych mieszkańców będzie coraz mniej, z powodu negatywnych zmian demograficznych.

" Jednocześnie oczekujemy, że w przypadku Polski negatywny wpływ spadku podaży pracy na potencjalne tempo wzrostu PKB będzie częściowo ograniczany przez poprawę jakości kapitału ludzkiego oraz szok technologiczny w obszarze sztucznej inteligencji. W konsekwencji oczekujemy, że w perspektywie najbliższych czterech lat Polska wyprzedzi Hiszpanię. Z kolei na początku lat trzydziestych Polska ma szansę wyprzedzić pod względem PKB per capita Włochy oraz Francję, osiągając 90 proc. PKB per capita Niemiec" - czytamy w opracowaniu Credit Agricole. Pozostaje trzymać kciuki, żeby ta prognoza się sprawdziła.