Teraz obietnice bardzo niejasne i zmienne z dnia na dzień i trudno cokolwiek wycenić...” – tak jeden z ekonomistów odpisał na moją prośbę, by oszacował, ile będzie kosztować spełnienie deklaracji składanych przez kandydatów na prezydenta.
W tej kampanii nie powtórzyła się sytuacja sprzed pięciu lat – wówczas główni rywale jasno prezentowali dwa nurty: pretendent Andrzej Duda opowiadał się za większą redystrybucją, obiecując 500+ czy podniesienie kwoty wolnej w PIT do 8 tys. zł, zaś walczący o reelekcję Bronisław Komorowski bronił liberalnych rozwiązań, jak podniesienie wieku emerytalnego.
Jeśli dziś wahamy się między dwoma największymi obozami, to gospodarka nie pomoże nam w wyborze. Dużo bardziej wyraziści w poglądach są ci kandydaci, którym sondaże dają mniejsze szanse. To wśród nich da się wskazać socjalistę czy konserwatywnego liberała, przynajmniej w sferze gospodarczych poglądów.

O czym mogliby mówić

Reklama
Zacznijmy od tego, o czym kandydaci nie mówią, choć powinni, bo akurat na tę część życia gospodarczego prezydent ma wpływ – chodzi o politykę pieniężną.
Głowa państwa powołuje trzech członków dziesięcioosobowej Rady Polityki Pieniężnej. Na początku 2022 r. upłynie kadencja dwóch prezydenckich członków RPP, zaś dodatkowo w połowie 2022 r. skończy się kadencja Adama Glapińskiego na stanowisku prezesa Narodowego Banku Polskiego, który z urzędu jest przewodniczącym rady (prezesa NBP co prawda powołuje Sejm, ale na wniosek prezydenta). ©℗