Z Donaldem J. Boudreaux, ekonomistą z Uniwersytetu George’a Masona i publicystą „The Wall Street Journal” rozmawia Sebastian Stodolak
Czy znane jest panu pojęcie denializmu covidowego albo kłamstwa covidowego?
Tak, w różnych kontekstach.
Dam panu polski. Pracuje się u nas nad ustawą mającą karać ludzi za kłamstwo covidowe rozumiane jako wprowadzenie w błąd służb sanitarnych. Wysokość kary: do 30 tys. zł. Co pan sądzi na temat tego rodzaju legislacji?
Reklama
Szczerze? Że jest relatywnie łagodna. Nie podoba mi się, ale zawiera w sobie przynajmniej pewną intencjonalność. Celuje tylko w osoby, które narażają się na nią celowo, z własnej woli. Martwi mnie jednak to, że taka legislacja może prowadzić do jeszcze większej rządowej uzurpacji, polegającej na tym, że klasa polityczna, a z nią media, przyjmują jedną obowiązującą prawdę, zaś zwykli ludzie zaczynają wierzyć, że jest ona wyrazem faktycznego konsensu naukowego i w efekcie tępi się każde odstępstwo, wszystkich dysydentów. W takich okolicznościach dyskurs publiczny i nauka umierają, bo nauka jest zawsze warunkowa, poddawana rewizji i krytyce, to jej istota. Karanie denialistów to w praktyce faktyczny powrót do wieków ciemnych, a nie postęp.
A co z karaniem denialistów Holokaustu? Czy nie jest tak, że istnieją tak wrażliwe tematy, że cenzorska interwencja państwa jest zasadna?
To bardzo niebezpieczne założenie. Z mojej – być może zbyt amerykańskiej – perspektywy wszystko, co nie prowadzi do natychmiastowej fizycznej krzywdy innych, powinno być legalne, i rządowi nic do tego. Oczywiście, wyjątek stanowią bezpośrednie groźby karalne oraz wypadki, gdy ktoś celowo próbuje zniszczyć czyjąś reputację za pomocą kłamstw albo gdy ktoś krzyczy „Pożar!” w teatrze pełnym ludzi, by bez powodu wywołać panikę.
I poza tymi przypadkami ludzie powinni móc kłamać bez rządowych połajanek i mandatów?
Tak. W trakcie pandemii widzimy, że złamanie tej zasady prowadzi do nadużyć władzy. Kłamstwo jest czymś, co powinno być piętnowane na gruncie relacji społecznych, nie zaś prawa.
Porozmawiajmy o tych nadużyciach, cofając się do okresu sprzed pandemii. Co w tamtych czasach było najbardziej inwazyjną ingerencją w wolności osobiste w warunkach demokracji, jaką mógł pan sobie wyobrazić?
Z całą pewnością nie wyobrażałem sobie, że możliwe będzie to, co faktycznie się stało. Owszem, gdy w grudniu 2019 r. słyszeliśmy o nowym śmiertelnym patogenie, dopuszczałem myśl, że zostaną wprowadzone ograniczenia w podróżach międzynarodowych czy kwarantanna osób „covidopozytywnych”, albo nawet wszystkich podróżnych przybywających z wybranych lokalizacji. Ale ogólnych lockdownów nie przewidziałem. Pamiętam, gdy zadzwonił do mnie kolega, mówiąc, że gubernator Wirginii, stanu, w którym mieszkam, wprowadził właśnie lockdown na trzy miesiące. Pomyślałem, że nikt tego nie zaakceptuje, sądziłem, że moi współobywatele będą się burzyć… Naiwny ja.

Treść całego wywiadu można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej oraz w eDGP.