Z Jarosławem Flisem rozmawiają Grzegorz Osiecki i Tomasz Żółciak
Patrząc na wyniki analizy sondaży United Surveys pokazującej szczegółową strukturę wyborców, jaki mamy pana zdaniem stan gry na rok przed wyborami?
Widać dwa zjawiska. Po pierwsze, PiS osłabło i to bardzo wyraźnie. Cztery lata temu jego sondażowa średnia wynosiła 43 proc., teraz to 38 proc. A to jednak istotna różnica - straciło ponad jedną dziesiątą poparcia. Po drugie, PiS nie ma dziś rezerw. Cztery lata temu Kukiz miał 8 proc. poparcia i to był potencjalny sojusznik lub elektorat do przejęcia. Dziś ostatnia deska ratunku PiS - Konfederacja - oscyluje wokół progu. Nie wiadomo, co będzie dalej, ale jest na trajektorii, którą kilka partii już przećwiczyło - nie tylko Kukiz, lecz także Nowoczesna czy Ruch Palikota. Poza Konfederacją wszyscy mają nieodpartą potrzebę odsunięcia PiS od władzy.
Kilka lat temu 43 proc. dawało PiS władzę. A obecne 38 proc.?
Reklama
W tym momencie w zasadzie to opozycja wygrywa, choć trochę zależy od tego, jak przeliczać poparcie na mandaty. Jest parę niuansów związanych np. z tym, czy PSL i Konfederacja przekroczą próg wyborczy i ile będzie list. Lecz tu PiS też nie ma pola manewru, może tylko liczyć na błędy przeciwników. W teorii są jeszcze niezdecydowani wyborcy. Z tej analizy widać jednak, kto to jest - w większości to osoby identyfikujące się z centrum, w mniejszym stopniu z lewicą, a w najmniejszym z prawicą.
Musimy mieć na względzie, że sytuacja gospodarcza i społeczna cztery lata temu była inna niż teraz. Pomiędzy 2018 a 2019 r. wydarzyło się w naszym kraju wiele dobrego. Była kulminacja długofalowego wzrostu, ciągły spadek liczby osób w złej sytuacji materialnej. Potwierdzają to dane GUS. Można powiedzieć, że było to apogeum procesu bogacenia się Polski. Dziś problemy rządu to inflacja, wojna, pandemia - wszystkie plagi się skumulowały. Trudno się spodziewać, że w takiej sytuacji entuzjazm wzrośnie. Może się tak stać, jeśli w przyszłym roku sytuacja gospodarcza zacznie się poprawiać. Jednocześnie poziom konfliktu politycznego znów się podniósł, rządzący stale oskarżają opozycję o najcięższe grzechy, do tego trwa permanentny, bezprecedensowy atak na Tuska w „Wiadomościach” - to wszystko jest nieadekwatne w stosunku do problemów, przed którymi dziś staje kraj.
Ale opozycja też nie stosuje taryfy ulgowej. Lider PO Donald Tusk skleja PiS z drożyzną - wskazuje szefa NBP i premiera jako personalnie za nią odpowiedzialnych. Szef klubu Lewicy Krzysztof Gawkowski w TVN24 grzmi, że premier Morawiecki czy prezes Kaczyński stoją na czele „zorganizowanej grupy przestępczej, która w wielu elementach spójnie działa po to, by państwo nie funkcjonowało według standardów konstytucyjnych”.
Oczywiście po stronie opozycji też nie ma gołąbków, jednak gra rządzących na podgrzewanie konfliktu najwyraźniej wyczerpała już swoje możliwości. Widać to też w państwa najnowszej analizie. Jednym z elementów tego sondażu - co musiałem dodatkowo przeliczyć - jest to, że wśród wyborców przewaga identyfikacji prawicowej nad lewicową - dotychczasowy dogmat w polskiej polityce - maleje. Kiedyś ten stosunek wynosił 3 : 1, potem 2 : 1, a teraz to nawet nie jest 1,5 : 1. Podnoszenie napięcia może dać korzyści rządzącym wtedy, gdy w kraju panuje generalne wrażenie, że jest dobrze. Silny konflikt oznacza wtedy, że opozycja jest pieniacka i robi z igły widły. Innymi słowy, gdy nie ma większych problemów, rozgorączkowanie opozycji działa na korzyść rządzących. Ale nie dziś, gdy Polska ma realne kłopoty. Już nawet prezydent Duda mówi, że wszyscy musimy zacisnąć pasa, zagryźć zęby i być optymistami - coś, czego by absolutnie nie powiedział np. cztery lata temu. W takiej sytuacji rządzący powinni więc raczej łagodzić konflikty, a nie je podgrzewać. Tylko że jak się włączy TVP, to trudno mieć do nich ciepłe uczucia. Trzeba by najpierw przekonać prezesa Kurskiego do zmiany tonu.
Czy na podstawie tego sondażu możemy przewidywać, że frekwencja w kolejnych wyborach parlamentarnych będzie wyższa, czy oczekiwać powtórki z 2005 r.?
Frekwencja rośnie wtedy, gdy ludzie są przekonani, że idą po zwycięstwo. W latach 2019 i 2020 była wysoka, bo obie strony tak myślały. Kluczem do wyraźnego zwycięstwa jest wiara w to, że wszystko idzie świetnie, oraz by druga strona przeczuwała porażkę. Wtedy głosują przekonani, a nieprzekonani pozostają w domach. W wyborach z 2011 r. ani PO, ani PiS nie bardzo w siebie wierzyły i obie partie straciły po milionie wyborców, a status quo został utrzymany. Wybory z lat 2007 i 2015 pokazały, że na obszarach, na których opozycja ma przewagę, frekwencja rośnie, a tam, gdzie dominują rządzący - spada lub jest stagnacja. Wtedy właśnie dochodzi do zmiany władzy. Jest też możliwa sytuacja jak w 2019 r., gdy opozycja jest rozjuszona i zmobilizowana, ale zwolennicy obozu rządzącego są jeszcze bardziej rozochoceni. W efekcie frekwencja w matecznikach opozycji w 2019 r. wzrosła, ale w matecznikach partii rządzącej wzrosła jeszcze bardziej. Do tego PiS udało się otworzyć drzwi do serc mieszkańców wsi na ziemiach odzyskanych. Tam mieszka sporo wyborców przekonanych, że po transformacji poszło źle, a jednocześnie nie byli oni antykomunistyczni. Zwykle rzadziej głosowali, ale w 2019 r. zapewne uznali, że to PiS jest gwarantem ich rosnącego dobrobytu.