Jednym z ważnych elementów kremlowskiej propagandy jest próba wmawiania światu, a także własnemu społeczeństwu, że Rosja to mocarstwo niepokonane, a więc każdy, kto z nią zadziera, jest z góry skazany na porażkę – prędzej czy później. W tę narrację wpisuje się staranne celebrowanie 4 listopada jako ważnego święta narodowego przypominającego odbicie z rąk polskich Kremla w roku 1612. Wpisuje się w ten nurt również niedawny, absurdalny (przynajmniej z polskiego punktu widzenia) pomysł ministra Siergieja Szojgu, żeby na cerkiewne ołtarze wynieść generalissimusa Aleksandra Suworowa – faktycznie jednego z najwybitniejszych dowódców w dziejach sztuki wojennej, ale z dokonań religijnych i przewag duchowych jakoś nieszczególnie sławnego (i w dodatku, o zgrozo, wolnomularza). A przede wszystkim czule pielęgnowany mit wielkiej wojny ojczyźnianej. Biada temu, kto spróbuje Rosjanom przypomnieć, że nazistowskie Niemcy długo były cennym sojusznikiem ZSRR, albo podważać militarny geniusz sowieckich marszałków.
Mniej chętnie wspominane są wojny przegrane i pyrrusowe zwycięstwa – nie pasują do założeń rosyjskiej polityki historycznej. A było ich w najnowszej historii wcale niemało. W dodatku imperialna Rosja w swych różnych wcieleniach często musiała uznawać wyższość teoretycznie słabszego przeciwnika. I praktycznie każdy z takich przypadków powodował istotne zmiany w rosyjskiej polityce wewnętrznej. Dlatego warto je dzisiaj przypominać i analizować, poszukując wskazówek co do możliwych dalszych losów Federacji w obliczu ewidentnych problemów z rzuceniem na kolana Ukrainy.

Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej oraz w eDGP.

Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji

Reklama