Czujesz dumę z Polski czy się jej wstydzisz? Ojczyznę wolną „pobłogosław, Panie”, czy „racz nam wrócić, Panie”? Czy upieranie się przy opowieści, w której naszym krajem rządzi „niemiecki agent”, który „wspólnie z Putinem zamordował prezydenta RP”, ma jeszcze jakiś sens? Dla Polski i dla PiS?

Elektorat PiS, czyli – bagatela - 7 640 854 Polek i Polaków, przeżywa tzw. dysonans poznawczy i w najbliższych dniach będzie go doświadczać jeszcze mocniej, albowiem na czele polskiego rządu stanął najbardziej znienawidzony i przerażający „czarny lud”, jakiego mogli sobie wyobrazić (no, może tylko zmartwychwstały Hitler byłby w stanie go przebić, bo już Stalin raczej nie), a po zniknięciu z ekranu Danuty Holeckiej i innych oficerów rządowych przekazów nastąpi nieuchronna erozja pisowskiej propagandy i któregoś wieczora może się okazać (choć niekoniecznie w „Wiadomościach” – które także wkrótce znikną), że Donald Tusk jest postacią pozytywną, a Jarosław Kaczyński cały czas kłamał i siał nienawiść. Ekssuweren będzie musiał się odnaleźć w nowej rzeczywistości, a trzeba pamiętać, że za utrzymaniem tego, co działo się nad Wisłą „przez ostatnich osiem lat”, głosowało 48,6 proc. mieszkańców wsi oraz 53,2 proc. wyborców po sześćdziesiątce.

Wśród seniorów mniej więcej połowa wciąż ufa Jarosławowi Kaczyńskiemu (gdy w gronie najmłodszych wyborców poziom zaufania do lidera PiS jest niższy niż do patostreamerów). Co to właściwie oznacza? Czy wszystkie te miliony ludzi naprawdę wierzą, że na czele polskiego rządu stanął „niemiecki agent”, który „wspólnie z Putinem zamordował prezydenta RP” i innych polskich patriotów (czyli polityków PiS; niepatrioci „polegli” przypadkowo – co jeszcze bardziej świadczy o perfidii zdrajcy Tuska). Czy emeryci sądzą, że liberał Tusk zagłodzi ich na śmierć obcinając świadczenia, Bartłomiej Sienkiewicz wyłączy im ulubione seriale, a Radosław Sikorski sprzeda suwerenność Polski na pierwszym posiedzeniu ministrów spraw zagranicznych w Brukseli?

Reklama

Stawiam dobrze utrzymane sto dolarów przeciwko orzechom pisowskiej narracji, że taka opowieść o Polsce nie znajdzie na dłuższą metę milionów zwolenników. Wystarczy, że koalicja 15 X uruchomi hojne transfery socjalne (a uruchomi, bo Tusk czegoś się od PiS nauczył, choć się do tego nie przyznaje), przywiezie z Unii miliardy euro wykazując skuteczność, a zarazem asertywność, bo każdy z ministrów będzie do znudzenia powtarzał, że niemiecko-francuskie pomysły na zwiększenie władzy europarlamentu są złe i nie do przyjęcia.

PiS albo wymyśli się na nowo, albo zacznie słabnąć szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Ale Zjednoczona Prawica nie ma żadnych szans na nową wizję samej siebie z Jarosławem Kaczyńskim na czele. Owszem, zawdzięcza mu w sporej mierze poprzednie triumfy. Ale to przeszłość, jak Grunwald. Teraz w PiS zapanowała epoka Michała Korybuta Wiśniowieckiego i trwają modły o Sobieskiego. Jednakowoż nie widać go na horyzoncie, ani tym bardziej w kręgach działaczy – bo Prezes (jedyny przez duże „P”), klasyczny wszystkowiedzący i wszechmogący Wielepiej, tak urządził partię. I słowo „urządził” należy tu rozumieć absolutnie dosłownie, czyli tak, jak to się wszystkim dzisiaj kojarzy.

Sprzątanie w kraju, sprzątanie w głowach

Abelard Giza stwierdził kiedyś w jednym ze swych genialnych stand-upów, że woli umrzeć zaszczepiony w gronie światowych autorytetów medycznych niż hasać po lasach żywy u boku antyszczepionkowców pokroju Joli Kołakowskiej („Bo jest, k…, ktoś taki” – to cytat) i Iwana Komarenki. Strategia Wielepieja dającego odpór wszystkich dotychczasowym autorytetom („łżeelitom”) i ekspertom właściwie w każdej dziedzinie nauki i życia otworzyła szeroko drzwi, a właściwie wrota, do opinii publicznej wszystkim inny wielepiejom. Ku zgrozie przytłaczającej większości intelektualistów, Polska stała się zakładnikiem ciemnoty. Eksperci próbowali to wyrażać bardziej dyplomatycznie, ale off the record używali tego właśnie określenia. I nie wzięło się ono z żadnej tam pogardy wobec gorzej wykształconych czy inteligentnych inaczej, na których z cyniczną premedytacja zawsze opierają swe rządy populistyczni wielepieje, lecz – z troski o kraj, o jego dorobek, o jego dobre imię w świecie.

Widzieliśmy ostatnio, jak jeden nieprzytomny radykał w Sejmie potrafi przyprawić gębę całemu narodowi, państwu, społeczeństwu. „Przez osiem ostatnich lat” taka gęba też była nam przyprawiana – w bardzo wielu dziedzinach i obszarach. Wiedzą i czują to doskonale wszyscy, którzy utrzymują jakiekolwiek relacje ze światem. Wielepiej Kaczyński w ogóle się tym nie przejmował, bo - po pierwsze - on tych relacji nie utrzymuje, a po drugie – „zagranica” to nie jest dla niego źródło ewentualnych inspiracji, lecz taka sama obelga, jak „ulica” z jej ośmioma gwiazdkami. „Zagranica” w strategii i narracji Wielepieja stała się wylęgarnią „obcych”, którzy na Polskę dybią ze wszystkich stron i przed którymi bohatersko patriotyczny PiS, potomek powstańców styczniowych, AK i WiN, jako jedyny broni Polki i Polaków. Cała reszta klasy politycznej to Targowica.

Działacze PiS, nawet ci z najwyższego szczebla, zastanawiają się dziś, dlaczego ich wódz, w asyście wodzusiów - Ziobry i Bielana, całkowicie pozbawił Zjednoczoną Prawicę zdolności koalicyjnej. De facto – wbrew zmodyfikowanej nagle wieczorem 15 X narracji - „zwycięski PiS” nie miał po wyborach żadnego pola manewru. Sam przez „osiem ostatnich lat” nie chciał rozmawiać z nikim – trzymając się zasady jasno wyrażonej przez Marcina Wolskiego: „Wygraliśmy wybory, więc morda w kubeł”. To dlaczego ktokolwiek miałby rozmawiać z PiS-em? I to jeszcze takim, który ma niezmienne oblicze Wielepieja Kaczyńskiego? Zwłaszcza, że – jak powiedział ostatnio na spotkaniu w Oświęcimiu Władysław Frasyniuk, jeden z legendarnych liderów pierwszej „S”, który w czasach PiS wrócił na ulice „w obronie wolności i demokracji” i był przez policję zakuwany w kajdanki: „W przeciwieństwie do Lecha, Jarosław Kaczyński nigdy nie lubił ludzi, natomiast zawsze kochał mieć nad nimi pełnię władzy”.

Nawet chłodna analiza rządów PiS pozwala stwierdzić, że opierały się one na absolutnie fundamentalnym i brzemiennym w skutki założeniu, iż idealna demokracja i wolność jest wyłącznie wtedy, gdy za wszystkie sznurki pociąga Jarosław Kaczyński. W chwili, gdy te sznurki traci, Polska przestaje być wolna i demokratyczna. Jest niemal pewne, że na kolejnych miesięcznicach smoleńskich ich uczestnicy znów będą intonować „Boże coś Polskę…” z tym samym zakończeniem, co przed wyborami prezydenckimi 2015 roku: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”.

Czy to znów społecznie zarezonuje? Wątpię. Nastroje i oczekiwania społeczne są całkiem inne. W socjalnym rdzeniu elektoratu PiS dość łatwo je zmienić – transferami gotówkowymi, godnościową frazeologią skierowaną do emerytów, którzy „zbudowali sukces Polski i są solą ziemi, tej ziemi” oraz nowym programem informacyjnym w TVP. Przez dwie kadencje PiS-owi nie udało się udowodnić zamachu, ani przekonać do tej teorii większości swego elektoratu, a co dopiero – całej reszty Polek i Polaków. Nie znaleziono żadnych dowodów na udział Tuska i innych polityków PO w rzekomej zbrodni. Podobnie było w kwestiach gospodarczych: „Polska w ruinie” AD 2015 okazała się nagle „Polską w rozkwicie AD 2016”, przy czym służby, ani prokuratura nie postawiły przez te wszystkie lata nikomu z kierownictwa PO czy PSL żadnych zarzutów związanych z rzekomymi „mafiami VAT-owskimi” czy innymi głośnymi (medialnie) aferami, na których PiS budował swą narrację. Namnożyło się za to „afer PiS”, które nowa władza będzie teraz rozliczać i – nie mam tu żadnych wątpliwości – rozgrywać medialnie aż do bólu czołowych PiS-wców.

Miotła poszła ruch. Zaczęło się wielkie sprzątanie. Dotyczy to również mózgów zasypanych pisowskimi mitami, fobiami i zwykłymi kłamstwami. Nie tylko o dotychczasowej opozycji, ale po prostu o Polsce, Polkach i Polakach, tych znanych i tych zwykłych.

Kto jest ekspertem, kto jest patriotą?

Działacze PiS przyznają mi dziś z goryczą, że zaczęło do nich właśnie docierać, iż w wielu ważnych dla Polek i Polaków sprawach – choć nie we wszystkich - Wielepiej katastrofalnie się mylił. Największym błędem – z punktu widzenia interesu państwa, ale też, jak się dziś okazuje, z punktu widzenia obozu Zjednoczonej Prawicy – było obrażanie i odrzucenie polskiej inteligencji. PiS jakby zapomniał, że potrafi ona organizować nie tylko nieudane powstania, ale i całkiem porywające ruchy społeczne, jak „Solidarność”. Kaczyński odwołuje się wprawdzie wprost do spuścizny „S”, której był ważną częścią, ale zbudował partię będącą całkowitym zaprzeczeniem tamtego wspaniałego pospolitego ruszenia. Wodzowską, pełną resentymentów, skreślającą Lecha Wałęsę, Władysława Frasyniuka, Bogdana Borusewicza, Bogdana Lisa, Adama Michnika i wielu innych – tylko dlatego, że nie po drodze im z Wielepiejem.

PiS - z ustami przepełnionymi wartościami - jest tak naprawdę partią totalnego relatywizmu moralnego. Redystrybucja szacunku w wykonaniu Kaczyńskiego polega na autorytatywnym (autorytarnym) przyznawaniu go grupom i osobom przydatnym. Jednocześnie prezes bezpardonowo deptał godność grup i jednostek przeciwnych PiS lub krytycznych wobec swych poczynań. Nadal to robi. W ramach tej strategii zohydził wyborcom PiS właściwie wszystkie Polki i wszystkich Polaków cieszących się autorytetem w zachodnim świecie. „Moralnymi karłami”, a nawet „wrogami ojczyzny” stali się nie tylko Lech Wałęsa, na którym można by oprzeć wielką, chwytliwą i powszechnie zrozumiałą w świecie opowieść o Polsce – wyzwolicielce Europy Środkowej, która doprowadziła do obalenia komunizmu, czy Donald Tusk, pierwszy (obok Jerzego Buzka, też „zdrajcy”) człowiek z dawnego bloku komunistycznego, który objął tak ważne stanowisko w Unii Europejskiej, ale też noblistka Olga Tokarczuk i najbardziej znana na Ziemi polska reżyserka Agnieszka Holland. Docenienie na Zachodzie stało się w PiS źródłem odruchowej pogardy. PiS-owscy spindoktorzy zapomnieli (?) przy tym, że gardząc takimi postaciami, zohydzając je na swoich paskach, wyrażają pogardę dla wszystkich, którzy ośmielają się myśleć i tworzyć samodzielnie i niezależnie oraz ogromnej rzeszy Polek i Polaków zwyczajnie dumnych z sukcesów swych rodaków.

Zderzmy wymienione wyżej postaci z tymi, jakie Kaczyński kazał stawiać ludowi pisowskiemu za wzór: Piotrowicz, Pawłowicz, Mejza, Piebiak, Przyłębska, Obajtek… To Wielepiej definiował i nadal chce definiować – choćby poprzez swe wyskoki na sejmową mównicę - kto jest Polką i Polakiem, kto zasługuje na szacunek, a kto nie. Lech Wałęsa był najważniejszą postacią w dziejach Polski, dopóki Kaczyński stał za nim i – jak mu się wydawało – mógł sterować; kiedy legendarny przywódca „S” stał się dla Wielepieja niesterowny (kiedykolwiek był?), został na wieki wieków „agentem Bolkiem”. Władysław Frasyniuk powiedział mi ostatnio, że strasznie przykro mu patrzeć, jak „Lechu na każdym kroku próbuje się tłumaczyć”. I nie chodzi tu tylko o osobisty dramat wielkiego człowieka, który odegrał przełomową rolę w dziejach Polski, Europy i świata.

- Zaszczuwanie Lecha Wałęsy, zohydzanie tej postaci, szkodzi Polsce. Bo jaką historię opowiemy w zamian światu i wnukom? O kraju zbudowanym przez agentów bezpieki i obcych mocarstw? Większość Polaków takiej narracji nie chce. Nie tylko dlatego, że jest to opowieść fałszywa, ale też dlatego, że jest bardzo szkodliwa dla Polski. Osłabia nas. A opowieść o Polsce powinna nas wzmacniać. I w Polsce, i w świecie – mówi Frasyniuk.

Dodaje, że gdyby 15 października zapytać stojącego w kolejce do urny przeciętnego polskiego inteligenta, i młodego, i starego, kto dziś „stoi tam, gdzie stało ZOMO”, to odpowiedziałby bez wahania, że „PiS”. Bo „nie po słowach ich poznacie, lecz po czynach”.

PiS, czyli stress test wolności i demokracji

Podczas swojego exposé Donald Tusk dziękował wielepiejom z PiS, a zwłaszcza Jarosławowi Kaczyńskiemu, za walne przyczynienie się po powstania i zwycięstwa koalicji 15 X. W tym paradoksalnym stwierdzeniu jest mnóstwo prawdy. Żaden rząd III RP nie doprowadził do takiego rozkwitu świadomości demokratycznej, aktywności w tym obszarze, powstania ruchów i organizacji broniących wolności. Tyle, że ta „zasługa” PiS jest mimowolna. Z punktu widzenia wielu obserwatorów PiS zachowywał się cały czas jak haker próbujący zainfekować wirusami i trojanami system demokratyczny po to, by go w pełni zawłaszczyć, czyli tak naprawdę – wyłączyć. Kaczyński okazał się zatem kimś w rodzaju stress testera wolności i demokracji. Ku jego zdumieniu i frustracji, Polska przeszła ten test celująco, przede wszystkim za sprawą aktywności młodych, kobiet oraz wyjątkowo zmobilizowanej - bo obrażonej i wkurzonej - inteligencji.

Co istotne, PiS – również mimowolnie – przyczynił się do nieuchronnej minimalizacji roli Kościoła katolickiego nad Wisłą. Kaczyński powiedział w latach 90., że droga do dechrystianizacji Polski wiedzie przez ZChN - ówczesne ultrakatolickie ugrupowanie postulujące oparcie całego prawodawstwa na nauce Kościoła, ale rozumianej na modłę Świętej Inkwizycji. Tymczasem sam stworzył ZChN do sześcianu i jego proroctwo zaczęło się ziszczać za rządów PiS – w duszach Polek i Polaków. Jeszcze nigdy w historii nie było tak błyskawicznego odpływu wiernych i tak szokująco minimalnej liczby powołań. Teraz – zgodnie z zasadą wahadła – Polska przećwiczy zapewne wariant irlandzki i hiszpański, czyli to, co wydarzyło się dotąd w umysłach, sercach i duszach, znajdzie bolesne dla Kościoła i prawicy odzwierciedlenie w prawodawstwie, publicznych rytuałach, a przede wszystkim – w finansach.

Tusk nie dziękował w exposé Jarosławowi Kaczyńskiemu – a powinien – za socjalny wymiar rządów PiS. Można się zżymać na „głupie rozdawnictwo”, za które będą płacić jeszcze przyszłe pokolenia, ale nie wyobrażam sobie Polski bez programu Rodzina 500 plus. I Tusk też sobie nie wyobraża. Nie tylko dlatego, że został do tego przymuszony (PiS dawał, więc koalicja też musi dawać, bo przegra kolejne wybory), lecz dlatego, że wie, jak wiele polskich rodzin zyskało dzięki tym pieniądzom względną finansową równowagę – ale przez to: poczucie godności. Pamiętacie dysonans między odzianym w drogi garnitur Jackiem Rostowskim twierdzącym, że „Nie ma pieniędzy”, a do bólu swojską Beatą Szydło zapewniającą, że „polskie rodziny zapracowały przez lata na szacunek własnego państwa”? Klasyka: bezduszni „oni” i hojni „my”. PiS zbudował swój kapitał nie tylko na kłamliwych mitach, ale też na społecznej wrażliwości; wbrew pozorom - nie zawsze wynikała ona z cynicznego wyrachowania, bo w tej formacji niemało było i jest ludzi zacnych, zaangażowanych społecznie i – właśnie – wrażliwych. Abstrahuję tutaj od faktu, za czym w ostatnich latach – często bezkrytycznie - głosowali i w imię czego.

Za rządów PiS opozycja była długo sfrustrowana swą niemocą. Czytelnym przejawem tej frustracji było słynne osiem gwiazdek: „J… PiS”. Tyle, że Tusk przekształcił je w tym roku w „Marsz miliona serc”, czyniąc z tego trampolinę do zwycięstwa. Od tego czasu osiem gwiazdek zaczęło znaczyć całkiem coś innego: „Róbmy dom”. Większość Polek i Polaków, najwyraźniej zmęczonych polityczną agresją Kaczyńskiego, a przede wszystkim jego opowieścią o Polsce – tyleż nieprawdziwą, co szkodliwą dla naszej wspólnej ojczyzny - kupiło serduszkowy przekaz Tuska, Hołowni, Kosiniaka-Kamysza, Czarzastego, Nowackiej, Dziemianowicz-Bąk i wszystkich innych, ponieważ pokazali WSPÓLNOTĘ.

Na tym tle frustrat Kaczyński pozostaje już nawet nie wczorajszy, lecz przedwczorajszy. Wygląda źle. Większość znanych mi działaczy PiS powątpiewa, by był w stanie wymyślić nową zwycięską narrację. Ale jak nie on, to kto?