Choć bilety były drogie, to spektakle często się nie zwracały, bo teatry tak rywalizowały o gwiazdy, że je przepłacały – Hance Ordonównie oferowano po 300 zł za przedstawienie, co w tamtych czasach było ogromną kwotą
ikona lupy />
DGP
Kto w przedwojennej Polsce cieszył się statusem gwiazdy?
Sławę gwarantowały kino, radio i teatrzyki…
Reklama
Teatrzyki to coś innego niż teatry?
Nazwa teatrzyk wskazywała na lekkość muzy, nie na wielkość sali, bo np. „Qui Pro Quo” grał dla 300 widzów. Teatry, nawet mniejsze, dawały repertuar dramatyczny, teatrzyki zaś rewiowy.
Kino było wówczas uważane za sztukę?
Raczej rozrywkę dla mas. Nie stało zresztą na zbyt wysokim poziomie artystycznym. Eugeniusz Bodo, który podjął próbę zrobienia kina bardziej ambitnego, poniósł klapę finansową. Jego „Głos pustyni” był dopracowaną produkcją, ale okazało się, że widzowie nie byli tak wyrafinowani, żeby to docenić. A może po prostu nie uniósł tego polski rynek?
Kina były dla szerokiej publiczności, a teatry dla tej bardziej wysublimowanej?
Teatry były dla majętnych, bo bilety były bardzo drogie – kosztowały zazwyczaj kilka złotych. A za miejsca w pierwszych rzędach trzeba było zapłacić 15 zł. A za tyle to można było zjeść obiad w słynnej restauracji „Simona i Steckiego” przy Krakowskim Przedmieściu – i jeszcze zamówić do posiłku pół butelki wina. Tak, u „Simona i Steckiego” było bardzo drogo, bo „tylko” w drogim Europejskim można było za złotówkę zjeść sznycel z sałatą. Oczywiście należy pamiętać, że teatry bywały bardzo różne. Funkcjonowały drugorzędne rewie, teatrzyki, małe sceny i byli giganci tacy, jak „Qui Pro Quo” czy później „Banda”. Co ciekawe, te popularne, choć cieszące się uznaniem sceny, bankrutowały.
Dlaczego?
Choć bilety były drogie, to spektakle często się nie zwracały, bo teatry tak rywalizowały o gwiazdy, że je przepłacały – Hance Ordonównie płacono po 300 zł za przedstawienie, co w tamtych czasach było ogromną kwotą. W książce piszę też o Stefanie Jaraczu, który ze swoim teatrem „Ateneum” nie ma się gdzie podziać, szuka dużej sali i w końcu podnajmuje ją od kabaretu „Banda”. Jaracza na to nie stać, więc musi się sprzedać i zostaje gwiazdą programu tego kabaretu, który nazywa się „Banda Jaracza”, a spektakl kończy się monologiem samego dyrektora. Z kolei „Qui Pro Quo” zostawiło po sobie niemal milionowy dług, choć w niektóre dni dawało nawet po dwa spektakle.
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP