Który z własnych projektów uważa pan za najbardziej udany?
Czesław Bielecki - architekt, publicysta, były polityk. Autor książki „ArchiKod": Niektóre domy prywatne. Dla mnie najważniejsze jest, jakie emocje wywołują w ludziach moje projekty i na jak długo one z nimi zostają. Jeśli właściciele tych domów po 30 latach wracają do mnie, mówiąc, że czują się w nich dobrze, daje to satysfakcję.
A z tych powszechnie znanych projektów?
Stacja Radegast, pomnik zagłady ostatniego getta w Europie. Zastanawiam się, jak będzie odbierany projekt Muzeum Bitwy Warszawskiej...
A gmachu TVP pan nie wymienia?
Paru krytyków i architektów sądziło, że „krajowiec” nie miał prawa narysować i zrealizować tak zaskakującej formy - szklanej Wieży Babel jako symbolu mediów i wystawiło ten projekt do „Makabryły”. Ale, wie pan, jestem ostatnią osobą, która powinna oceniać własne projekty.
Chciałbym po prostu dojść do tego, co jest dla pana najważniejsze w projekcie architektonicznym.
Najważniejsze jest to, kto w danym budynku mieszka albo kto z niego korzysta i czy budynek mówi niejako beze mnie o swoim znaczeniu i miejscu, w którym stoi.
Brzmi jak oczywista prawda dla każdego architekta.
A taką nie jest. Proszę spojrzeć na bibliotekę w Seattle projektu Rema Koolhaasa. To nagradzany projekt, który robi niezwykłe wrażenie na ludziach obserwujących go z dystansu. Ale w opinii użytkowników, zarówno pracowników, jak i czytelników, jest niefunkcjonalną, po prostu niedobrą przestrzenią. Co więcej, nikt z zewnątrz nie jest w stanie domyślić się, co jest w środku - chyba że przeczyta tablicę informacyjną. Sądzę, że budynki, w których na wejściu jest duży napis „wejście”, są po prostu źle zaprojektowane.
Pan, patrząc na architekturę współczesnej Polski, nie myśli sobie: „Ależ wspaniałych czasów dożyłem”?
Wiele miejsc w Polsce wygląda znacznie lepiej, odkąd odbolszewizowano je po 1989 r., ale ogólnie rzecz biorąc, nie wykorzystujemy dla piękna naszych miast kolejnych fantastycznych koniunktur na rynku nieruchomości. Nie robimy niczego własnego, swoistego. To, co w Polsce budujemy, jest tak jakby z drugiej ręki.
Co ma pan na myśli?
Na przykład kolejne projekty minimalistyczne czy budynki, które można dowolnie przykroić w pionie czy poziomie jak kiełbasę. Nasi minimaliści zapomnieli, że już moderniści sto lat temu głosili prostotę, a wyszło z tego prostactwo. Piszę o tym w książce „ArchiKod”.
Archikod, czyli?
Czyli zatracony język, który powinniśmy przywrócić i mówić nim o architekturze. Zgubiony kod genetyczny miasta, jego DNA.
Przywrócić? A kiedy go właściwie zatraciliśmy?
Wraz z nastaniem ruchu nowoczesnego, który miał być końcem historii architektury - ostatecznym zwieńczeniem jej rozwoju, zwieńczeniem wypreparowanym z ornamentu i tworzącym nową tradycję. Modernizm doprowadził do kompletnej destrukcji tradycyjnej przestrzeni miasta. Po stu latach pora wrócić do normalnego języka i zrozumiałych pojęć przestrzennych, dzięki którym porozumiewały się różne grupy interesariuszy.
Co właściwie złego w tym modernizmie?
Jego polskiej odmianie zawsze, już nawet w międzywojniu, brakowało genius loci, dostosowania się do miejsca i okoliczności. Są pojedyncze przykłady budynków łączących tradycję z nowoczesnością, np. sądy grodzkie zaprojektowane przez Bohdana Pniewskiego w al. Solidarności w Warszawie czy jego dom z pracownią przy alei Na Skarpie, ale jest ich niewiele. Co nie znaczy, że nie istnieją przykłady miast modernistycznych o normalnych ulicach, placach i zróżnicowanych domach, a nie - blokach jak kontenery. Weźmy Tel Awiw i naszą przedwojenną Gdynię.
Projektowanie budynków i projektowanie miast to dziedziny współzależne.
I dlatego właśnie Polska potrzebuje dzisiaj kontrrewolucji urbanistycznej. Rozpocząć ją trzeba od stworzenia wspólnego języka, który stanowiłby zakorzeniony w wielowiekowej tradycji cywilizacyjny kod. Dopiero on pozwali dogadać się projektantom, deweloperom, urbanistom, właścicielom.
Wymienił pan grupy będące ze sobą w nieustannym sporze. Trudno mi wyobrazić sobie deweloperów poklepujących się po plecach z urbanistami ku wspólnej uciesze aktywistów miejskich i mieszkańców.
Świat pełen jest przykładów, że jednak się da. Weźmy San Francisco, miasto, które napotkało wzgórza i z tymi wzgórzami musiało się skonfrontować. To się powiodło. SF pokazuje, że miasto i jego architektura nie mogą zaprzeczać swojemu położeniu. Albo miasto ogród Welwyn w Anglii, pięknie zaprojektowane przedmieście Londynu, dla którego powstania niezbędna była odpowiednia parcelacja własności oraz pozostawienie części własności jako wspólnych. Z kolei paryski plac Vendôme pokazuje, jak skutecznie można narzucić przestrzeni publicznej fasadę, pozostawiając na jej tyłach dużą swobodę zagospodarowania. W mieście można i trzeba pogodzić zrozumiałą chęć zysku inwestorów z interesem publicznym.
Jak? Zamieniam się w słuch.
Jasno definiując, czym jest przestrzeń publiczna i co można robić w przestrzeni prywatnej, nie naruszając cudzej wolności. Czym innym przecież jest własność telefonu, na którym pan nagrywa ten wywiad, a czym innym własność działki. W Polsce brakuje tej świadomości. Na kierunkach architektonicznych naucza się studentów, jak komponować miasta, a przecież miasto jest w bardzo niewielkim stopniu komponowane. Raczej sterowane poprzez odpowiednie przepisy. Powinny być jasne, przejrzyste i pozwalać realizować konkretne cele urbanistyczne, a także objaśniać, na czym polega swoboda inwestora na danej parceli. O wyniku „gry w miasto” decyduje starcie reguł i przypadków ich stosowania, które dyktuje życie. Przepisy muszą gwarantować miastu harmonijny rozwój. Bez nadmiaru regulacji, ale tak, żeby wykluczać nadużycia własności i wolności. W Polsce takich przepisów nie ma. Dlatego nie działa ani obrona jednostki przed agresją wspólnoty, ani obrona wspólnoty przed zapędami jednostki.
Mamy przecież ustawę o gospodarce przestrzennej.
Ale pomieszanie pojęć sprawia, że nie działa. Dobrze skonstruowane planowanie urbanistyczne ma dwa podstawowe cele. Zapobieganie rozpraszaniu zabudowy i ochronę terenów otwartych. Są też dwa środki egzekwowania tych celów: monopol władzy na określenie sposobów użytkowania terenu, prawa do określania sposobu zabudowy albo przeciwnie - zakazu zabudowy. Dzisiaj obywatele naszego kraju wyobrażają sobie, że jeżeli kupili hektar wolnej Polski, to mogą tam robić, co chcą. A to przecież kompletne niezrozumienie istoty własności nieruchomości. Przed wojną sam fakt zamiany terenu niebudowlanego na budowlany oznaczał konieczność bezpłatnego przekazania około jednej trzeciej powierzchni na sieć ulic i placów. Spójrzmy na całą tę urbanistykę łanową...